Lenka Zlámalová, Poślijmy wszystkie dotacje europejskie uchodźcom

Harmonia między uczuciami a rozumem jest oznaką zdrowej osobowości. I tylko zdrowa, zrównoważona osobowość jest zdolna rzeczywiście pomagać. Pomagać, a nie wzruszać się własną wielkodusznością, która nawet przy najlepszej woli nikomu za bardzo nie pomoże. W reakcjach na wielką falę migracji, która z Bliskiego Wschodu i Afryki nadciąga do Europy, jest zbyt wiele emocji a za mało rozsądku. To dlatego Unia Europejska jest pogrążona w chaosie, nieprzewidywalności i utopijnych pomysłach. Nie jest w stanie skutecznie pomagać, a przy tym sama poważnie zagraża własnemu istnieniu.

To zresztą naturalne. Przestrzeń publiczna jest bowiem zalana wzruszającymi zdjęciami nieszczęśliwych słodkich małych dzieci na nieludzkiej drodze przez Europę. Coś takiego nie może pozostawić obojętnym nikogo, kto ma jakiekolwiek uczucia. Emocje wypierają wszystko inne. Człowiek jest skłonny wstydzić przed samym sobą, że w ogóle pozwala sobie trzeźwo i krytycznie myśleć nad tak przedstawionym nieszczęściem. (…)

Taką reakcję wywołuje szantaż emocjonalny, który serwuje nam znaczna część mediów. Ze zdjęć i reportaży można odnieść wrażenie, że wśród uchodźców jest najwięcej małych dzieci. Zdjęć bez dzieci prawie nie zobaczycie. Niestety, rzeczywistość jest zupełnie inna. Według różnych szacunków, wśród migrantów około 80 procent stanowią młodzi mężczyźni. Jednak pokazywanie ich nie jest tak efektowne, jak zdjęcia słodkich syryjskich dziewczynek i dwutygodniowego noworodka. Jeśli w tej chwili wdasz się w dyskusję o potrzebie ochrony granic, będziesz uznany za cynika bez serca.

Cała debata na temat pomocy migrantom jest więc raczej rozsądku i myślenia pozbawiona. Największym dobrem ogłoszono przyjęcie do Europy jak największej liczby migrantów. A chodzi o przyjęcie nie tych najbardziej zagrożonych, najsłabszych, ale tych, których było stać na opłacenie przemytników ludzi. Niemiecki minister spraw wewnętrznych Thomas de Maizière nawołuje, by w ramach kwot rozdzielić tych, którzy w Europie już są. Pozostałym zabroni się wjazdu i zostaną w obozach dla uchodźców przed granicami Unii Europejskiej. Bez względu na to, czy ich życie jest bardziej zagrożone, czy są bardziej chorzy lub bezsilni niż ci, którzy dotarli do Berlina lub Wiednia. To zasada kto pierwszy ten lepszy na mecie. Prawo dżungli, prawo silniejszego. Zachęcić imigrantów, by wyruszyli w drogę z przemytnikami, zaryzykowali życie i nagrodzić tych, którym udało się jako pierwszym – to z pomocą godną krajów cywilizowanych nie ma wiele wspólnego.

To najgorszy z możliwych styl migracji. Nie jest to też pomoc czysto humanitarna, która należałaby się najbardziej zagrożonym i najsłabszym. I nie jest to dobrze przemyślana kontrolowana migracja ekonomiczna, kiedy to kraj wybiera imigrantów najzdolniejszych, najlepiej wykształconych, mających największe szanse pełnej integracji, którzy z entuzjazmem i pokorą gotowi są przyjąć wszystkie zasady obowiązujące w nowym domu i zostawić własne przed jego bramami. Z tych powodów dzielenie ludzi przy pomocy obowiązkowych kwot jest zarazem utopijne i nieludzkie.

Milionom zagrożonych można by bardzo skutecznie pomóc, ale wymaga to odważnego, kreatywnego myślenia, którego w Europie niestety brakuje.

Niemieccy socjaldemokraci, na czele z wicekanclerzem Sigmarem Gabrielem, grożą przeciwnikom obowiązkowych kwot odebraniem dotacji europejskich. Ta salwa, sprzeczna całkowicie z jakimikolwiek zasadami, może być dobrą inspiracją.

Budżet Unii Europejskiej to około 1 procent PKB całej wspólnoty. W tym roku jest to odpowiednik około 3,95 bilionów CZK. Mnóstwo pieniędzy, żeby pomóc, gdybyśmy naprawdę chcieli pomagać.

Dlaczego nie wstrzymać wszystkich programów dotacyjnych i w tak wyjątkowym momencie, nie przeznaczyć wszystkich pieniędzy z dotacji europejskich na dwa działania, które naprawdę pomogą i uchodźcom i przyszłości Unii Europejskiej, w tym jej podstawowej swobodzie przemieszczania się? Większość środków powinna pójść na poprawę warunków życia w obozach dla uchodźców w Turcji, Jordanii i Libanie. W krajach, które – w przeciwieństwie do Europy – są migrantom kulturowo bliskie. Z perspektywy Europy są one bezpieczne. Starają się pomagać, ale mają bardzo ograniczone zasoby. Ten, kto rzeczywiście ucieka przed wojną, jest tam bezpieczny. Kto chce lepszego życia w Niemczech, czy Szwecji jest imigrantem ekonomicznym. Te dwie grupy trzeba bardzo starannie rozróżniać. Wśród wybuchów gejzerów emocji nie robi się tego.

Warunki w obozach uchodźców ze względu na brak pieniędzy są naprawdę złe. Dla wielu ludzi jest to beznadziejne trwanie, nawet jeżeli jest tam bezpiecznie. Królowa Jordanii Rania przed kilkoma tygodniami apelowała do Europejczyków o pomoc. Aby przybliżyć sytuację w swoim kraju użyła kilku liczb. W Jordanii liczba uchodźców w przeliczeniu na liczbę ludności wynosi tyle, że w Niemczech oznaczałoby to 16 milionów, a w Wielkiej Brytanii 12 milionów uchodźców. Te liczby z naszego punktu widzenia są niewyobrażalne.

Dzięki hojnej pomocy Europy, na którą wystarczyłyby eurodotacje, można by obozy przekształcić w miejsca nadające się dla ludzi. Wiodący ekspert w dziedzinie migracji Paul Collier z Uniwersytetu w Oksfordzie trafnie zwraca uwagę, że migrantów w obozach demoralizuje również to, że nie mogą pracować. Można to rozwiązać poprzez tworzenie specjalnych stref ekonomicznych. Unia Europejska, a zwłaszcza biurokratycznie sprawne kraje takie, jak Niemcy mogłyby roztoczyć nad nimi patronat. Ludzie zdobywaliby w nich środki na utrzymanie i umiejętności, które przydadzą się ich krajom, gdy uda się zakończyć wojnę domową.

Tych, którzy rzeczywiście są chorzy i zagrożeni, którzy potrzebują opieki w Europie, poszczególne kraje europejskie mogłyby wybrać w spokoju i bez stresu. Dokładnie tak, jak robi to już Wielka Brytania. Dzięki sprytnie wynegocjowanemu wyłączeniu z traktatu lizbońskiego nie musi w przeciwieństwie do nas grzęznąć w bezsensownych dyskusjach o obowiązkowych kwotach. Może więc myśleć o tym, jak naprawdę pomóc.

Gdy premier David Cameron odwiedził w połowie września obóz w Libanie, powiedział, że Londyn wybierze bezpośrednio w obozach 20 000 uchodźców, które ma zamiar przyjąć. „Przyjmiemy tych najbardziej zagrożonych. Niepełnosprawne dzieci. Kobiety, które zostały zgwałcone. Mężczyzn, którzy doświadczyli tortur”. Nie tych, którzy jako jedni z pierwszych zapłacili przemytnikom za wyjazd do Europy. Wielka Brytania daje również o wiele więcej pieniędzy na funkcjonowanie obozów niż jakikolwiek kraj Unii Europejskiej. To jest realna pomoc.

Przynosi nam zaszczyt, że Bohuslav Sobotka i jego rząd, tak jak większość opozycji, preferuje ścieżkę brytyjską a nie niemiecką nierozważną szczodrość, która naciska na wprowadzenie obowiązkowych kwot. Chyba rząd jest w stanie wytrzymać i nie zrezygnuje z tej polityki.

Wszyscy aktywiści i petenci, którzy tak moralizują opowiadając, jaką to jesteśmy ksenofobiczną społecznością, na pewno zrzekliby się na rzecz uchodźców swoich dochodów z funduszy europejskich. Prawda? Wielu najgłośniej nas krytykujących to równocześnie beneficjenci eurofunduszy. Uciekający Syryjczycy potrzebują tych pieniędzy przecież bardziej niż, powiedzmy, Europejski Fundusz Społeczny, z którego utrzymują się aktywiści. Potrzebują ich bardziej niż firma Agrofert ministra finansów, który jest największym beneficjentem eurodotacji w Czechach.

To byłaby prawdziwa pomoc, w przeciwieństwie do demonstracyjnego przekazywania uchodźcom znoszonych ubrań i pluszaków. Tak pomagają ci, którzy mają i rozum i uczucia.

 

Artykuł ukazał się na stronie tygodnika Echo24.cz. Autorka jest czeską publicystką, analityczką tygodnika Echo24.cz.

 

 

Tłumaczył Artur Wołek

Daniel Kaiser, Grecja, czyli szyfr dla uników

Czeską debatę na temat Grecji i w ogóle spraw związanych z integracją europejską charakteryzuje jeden głęboki paradoks, którego nigdy nie wolno nam stracić z oczu. Chodzi o podział opinii w sprawie kwestii, czy i kiedy przyjąć euro. O ile co najmniej 70 procent ankietowanych mieszkańców Czech odrzuca pomysł, że należy zamienić koronę na euro – i jest to podobny wynik jak w Polsce (również podobnie jak w Polsce zwrot nastrojów społecznych nastąpił wraz z kryzysem strefy euro, od 2009 i 2010 roku począwszy i od tego czasu są one stałe) – o tyle wśród dziennikarzy i tzw. liderów opinii stosunek zwolenników i przeciwników euro jest odwrotny. Myślę, że w debacie publicznej w Czechach sceptycy nie mają nawet tych 30 procent, ale może z 10 czy najwyżej 15, na pewno mniej niż w Polsce.

Ta proeuropejska większość polityków, dziennikarzy, naukowców i celebrytów jest jednak od czasów kryzysu w strefie euro w rozterce. Jakby czuła, że jej przewaga jest politycznie bezpłodna i nic namacalnego z niej nie wynika. Rząd kierowany przez socjaldemokratów (ČSSD), nominalnie partię „proeuropejską”, wprawdzie ma w programie powrót do głównego nurtu integracji europejskiej, ale jeśli chodzi o termin przyjęcia euro, uzgodniono tylko, że w tej kadencji data nie zostanie wyznaczona. Trzy miesiące temu rząd przyjął koncepcję polityki europejskiej, która mówi, że konieczne będzie rozpoczęcie debaty publicznej, tak, aby w ciągu pięciu lat stało się jasne, kiedy Republika Czeska przyjmie euro. W rzeczywistości wynika więc z tego, że przed następnymi wyborami ta dyskusja nie będzie jeszcze zakończona, a zatem bezprzedmiotowe byłoby robienie z euro tematu kampanii wyborczej.

Premier Bohuslav Sobotka formalnie dalej stoi na stanowisku, że przyjęcie euro jest naszym zobowiązaniem wynikającym z traktatu akcesyjnego i jest ono w czeskim interesie narodowym, a jako datę przystąpienia do strefy euro obstawia rok 2020. Spotyka się tu niestety jednak z oporem partnera koalicyjnego, ministra finansów, a dziś w istocie najsilniejszej postaci czeskiej polityki, Andreja Babiša (z ruchu ANO). Istnieje też podejrzenie, że socjaldemokratom nawet bez Babiša do euro by się nie spieszyło. Wśród wyborców ČSSD jeszcze przed kryzysem sprzeciw wobec euro był większy niż w pozostałej części społeczeństwa.

Greckie sui generis

Chociaż z bezsilnej „proeuropejskiej” większości wśród uczestników debaty publicznej i w kręgach rządzących dla przyjęcia euro nic nie wynika, to bardzo wyraźnie wpływa ona na sposób relacjonowania i dyskutowania o Grecji, kryzysie strefy euro i o tym, co strefa euro powinna robić dalej. Zdecydowana większość uczestników debaty publicznej to ludzie, którzy w wychwalanie unii walutowej zainwestowali swoją reputację jeszcze przed początkiem kryzysu. Wynika z tego ciekawa tendencja w czeskich wiadomościach na temat Grecji. Kryzys w tym kraju jest postrzegany jako wydarzenie jednorazowe, które mówi coś o poziomie cywilizacyjnym Grecji, ale dla samej strefy euro nie ma wielkiej wartości prognostycznej. Jest to próba przedstawienia Greków jako miłych, ale w zasadzie nieznośnych egzotycznych dziwaków. Ulubione obrazki to XIII i XIV emerytury, dodatek za siedzenie przy komputerze, emerytury dla dawno zmarłych emerytów, brak katastru itd. W odpowiedzi na niedawne referendum, w którym Grecy odrzucili oszczędnościowe recepty strefy euro, kilku czeskich komentatorów użyło metafory rodziny, która bierze kredyty, a potem przy niedzielnym obiedzie demokratycznie uchwali, że te kredyty są zbyt wysokie i nie będzie ich spłacać. Z tego powodu aż do ogłoszenia kapitulacji na początku lipca kryptokomunistyczny rząd Tsiprasa, z  Janisem Varoufakisem jako ministrem finansów był dla czeskich eurooptymistów darem z nieba. Niemal całkowite skupienie się na irracjonalności Greków i ich politycznych reprezentantów oraz unikanie pytania, czy cała konstrukcja strefy euro nie była aby nierozumnym hazardem, charakteryzuje na przykład media publiczne. Czeska dyskusja o Grecji przebiega z grubsza według współrzędnych debaty niemieckiej, tyle że jest bardziej niedbała. Podobnie jak w Niemczech, na przykład, w cieniu Grecji znalazła się Hiszpania i jej biedy, chociaż dla strefy euro niesie poważniejsze systemowe ryzyko, ale hiszpańskie rządy oszczędzały zgodnie z regułami z Maastricht i Hiszpania nie dostarcza tak wielu dziwacznych południowych historyjek. Smutny stan, w którym, również z winy euro, znalazła się Hiszpania, mógłby kazać stawiać zbyt poważne pytania, na które większość dziennikarzy i polityków nie chce szukać odpowiedzi.

Drugim powodem, dla którego kryzys Grecji w niewystarczającym stopniu uczy nas czegoś o polityce monetarnej czy integracji europejskiej, jest instynktowna skłonność Czechów, by w sytuacji kryzysowej, która szybko wykrystalizowała się jako spór Greków z Niemcami, stanąć po stronie niemieckiej. W tym wymiarze swoją rolę grają pewne podobne cechy narodowej mentalności. Po 2010 roku, niemieccy dyplomaci w Pradze w prywatnych rozmowach wielokrotnie mówili, jak ambasada jest mile zaskoczona tonem czeskich mediów, które opowiadają się za Niemcami przeciwko Grecji. Ogólnie rzecz biorąc Czesi nie lubią długów i choć na przykład zadłużenie gospodarstw domowych rośnie wraz z rozwojem rynku finansowego, to wciąż występuje ono na poziomie połowy średniej unijnej. Dług publiczny nie ma już poziomu 10 procent PKB, jak to było do roku 1997, ale obecne 40 procent PKB to ciągle przyzwoity wynik, poniżej europejskiej średniej. Dług państwa od zawsze był w Czechach przedmiotem wielkich politycznych dyskusji. Nawet w czasach komunistycznych Czechosłowacja prawie nie zadłużała się u międzynarodowych wierzycieli i – w przeciwieństwie do Polski – po zmianie ustroju nie było konieczności negocjowania umorzenia długów.
Ostatnie wybory, które wygrała prawica (w czerwcu 2010 r.), wygrała między innymi dlatego, że z powodzeniem przedstawiała socjaldemokratów jako tych, którzy wpędzą Czechy w długi typu greckiego, chociaż sama prawica nie miała już wtedy dobrej reputacji. Lewicowi komentatorzy od tego czasu często używają zwrotu „greckie kłamstwo”, którym jakoby prawica zalewa i dezorientuje opinię publiczną. To, że wzmocnienie skrajnej lewicy w Grecji spowodowała zła polityka pieniężna ECB w połączeniu z podwyżkami podatków narzuconymi głównie przez niemieckich polityków, jakby było bez znaczenia. Zgodnie z prostym moralnym imperatywem: zadłużył się, niech płaci. To, że grecki kryzys da się opowiedzieć jako całkiem prosty spór moralny, również przyczyniły się do tego, że Grecję traktuje się jako przypadek sui generis.

Co zauważył Babiš

Jaka jest obecna sytuacja? Tak zwani „proeuropejczycy”, którzy planują wprowadzić Czechy do „głównego nurtu” integracji europejskiej, wiedzą, że dziś głoszenie takich poglądów oznaczałoby poważne koszty w kategoriach głosów wyborców. Traktując Grecję jako wymówkę, mogą swoją kampanię odłożyć. Ale wokół Grecji kręcą się też działania tych, którzy nie chcą przyjąć euro. Przede wszystkim minister finansów Andrej Babiš ogłosił ostatnio (24 lipca), że warunkiem jakiejkolwiek dyskusji na temat przystąpienia Czech do strefy euro jest jej opuszczenie przez Ateny. Jest to pseudoradykalizm, biorąc pod uwagę, że nawet gdyby Republika Czeska postanowiła złożyć wniosek w przyszłym tygodniu, to procedury przyjęcia do strefy euro zajmują co najmniej trzy lata. Nie wiem, czy ktoś gotów byłby się założyć, że Grecja wytrwa w unii walutowej trzy lata? Babiš jednak idzie dalej.

Kiedy pod koniec kwietnia prezydent Miloš Zeman, eurodogmatyk, zorganizował debatę, w czasie której decydenci mieli szukać sposobów szybszego przyjęcia euro, Babiš rzucił pomysł niewiążącego referendum. Ostatnio ponownie mówi o referendum, ale przymiotnik „niewiążące” już się nie pojawia. Babiš przypomniał też, że za członkostwo w strefie euro na dzień dobry się płaci – składkę na europejski mechanizm stabilizacyjny, w przypadku Czech byłoby to około 1,3 mld euro.
Babiš w ten sposób kradnie program tradycyjnej czeskiej prawicy (ODS, były prezydent Václav Klaus), która żąda, by wynegocjować unieważnienie zobowiązania do przyjęcia euro zawartego w traktacie akcesyjnym z 2004 roku. Jednak ODS jest w głębokiej zapaści, w sondażach ma dziś tylko 8 procent. Klaus, który ryzyko związane z unią walutową dość proroczo przewidział już w latach 90-tych, w ostatnich latach, częściowo został wepchnięty, częściowo sam wmanewrował się w głęboką izolację społeczną. Babiš wie, że istnieje tu wielki potencjał wyborczy, który póki co leży odłogiem. W interesujący sposób pod wpływem Grecji i kryzysu strefy euro zaczęli zachowywać się przedsiębiorcy. O ile tzw. wielki biznes (Škoda Auto) nadal występuje w obronie przyjęcia euro, wśród małych i średnich przedsiębiorców zaczęli dominować przeciwnicy euro. Według ostatnich badań opinii zwolenników korony jest wśród nich 57 proc. Dziennik Babiša „Mlada fronta Dnes” zrobił z tej informacji tytuł na całą stronę weekendowego wydania.

Jednak w przeciwieństwie do Klausa, o obecnym ministrze finansów na pewno nie można powiedzieć, że jest przeciwko euro z powodów ideowych i że swój sprzeciw ma dobrze przemyślany. Można znaleźć jego wypowiedzi sprzed dwóch-trzech lat o tym, że znaleźć się w głównym nurcie integracji, czy nawet przyjąć euro, to koniec końców dobra rzecz. Trzej deputowani do Parlamentu Europejskiego z jego partii zasiadają w całkowicie eurofederalistycznej liberalnej frakcji ALDE, a wprowadził ich tam były czeski ambasador przy UE i krótkotrwały komisarz UE Pavel Telička, który o przyjęciu euro publicznie marzył jeszcze kilka miesięcy przed przyłączeniem się do Babiša. Podobnie wyglądała większość twarzy z pierwszego rzutu ANO, z którymi Babiš w 2013 roku dał się sfotografować na billboardach wyborczych. Istnieje więc sprzeczność nie do pokonania między zbiorowym poglądem ludzi, których Babiš kupił sobie wchodząc do polityki, a poglądem wyborców, o których się stara. Jest to sprzeczność, którą najlepiej dla Babiša będzie zignorować. W takiej sytuacji również jemu odpowiada rozmowę o euro sprowadzać do anegdotek z Peloponezu. Grecja dziś w czeskiej dyskusji politycznej odgrywa rolę swoistego szyfru, dzięki któremu rządzący politycy mogą ukrywać swoje prawdziwe zamiary w stosunku do Europy.

 

 

Autor tekstu jest czeskim dziennikarzem i publicystą, komentatorem portalu ECHO24.cz.

Tłumaczenie: Artur Wołek

Petr Fiala, Badanie Unii Europejskiej na progu kryzysu

Kryzys to słowo, bez którego nie obejdzie się dziś chyba żadna wypowiedź odnosząca się do bliskiej przyszłości. Kryzys finansowy i gospodarczy, ostatni kryzys energetyczny to zjawiska, które wprawdzie póki co uświadamiamy sobie raczej poprzez ich medialne odbicia, ale które z pewnością wpłyną na nasze działania w najbliższych latach. Poczucie kryzysu, świadomość czegoś niepewnego, nieprzyjemnego, negatywnego warunkuje nasze „planowanie siebie“ w przyszłości, współokreśla nasze oczekiwania i dlatego ma znaczenie dla naszych zachowań ekonomicznych, społecznych i politycznych.

O ile kryzys finansowy odczuwamy jeszcze zanim nas osobiście dotknie, to innego kryzysu, z którym od dłuższego czasu mamy u nas do czynienia, którego symptomy widzimy, z różnych powodów próbujemy tak nie nazywać i nie brać sobie do serca jego rozmiarów. Chodzi mianowicie o trudności procesu integracji europejskiej, które mamy pełne prawo -  jeżeli obecne problemy ekonomiczne rozpatrujemy w kategoriach kryzysu – również określać tym słowem. Jego przejawami są między innymi sposób pogłębiania i rozszerzania integracji europejskiej, funkcjonalność i legitymizacja struktur europejskich w poszczególnych dziedzinach polityki i spadające zaufanie obywateli do projektu Unii Europejskiej (UE). Oddziaływanie tych czynników będzie się najprawdopodobniej nasilało a skutki tego odczujemy w dużo większym stopniu niż dziś.

Jedną z oznak kryzysu europejskich procesów integracyjnych jest niechęć do refleksji nad nimi. Jest to niekorzystne, gdyż bez rozumnej i realistycznej interpretacji trudno jest działać właściwie i znajdować trafne rozwiązania. W tym kontekście proponuję kilka uwag, które dziś wydają mi się ważne. Najpierw zajmę się problemami, jakie politologia ma z rozumieniem istoty i znaczenia integracji europejskiej, a potem skutkami narastających procesów integracyjnych i ich wpływem na demokrację w państwach Europy. Zaproponuję tu jedną hipotezę, dwa przykłady historyczne, jedną prognozę i parę prowokacji historycznych, a także kilka tematów badawczych.

 

Czy potrzebujemy teorii integracji europejskiej?

W rozważaniach na temat Unii Europejskiej przyjęliśmy, również w politologii, w znacznej mierze prawno-administracyjne, albo wręcz przeciwnie teoretyczno-abstrakcyjne ramy analizy. Opisują one i wyjaśniają wiele aspektów Unii, ale obecnie w pewnym sensie odwracają naszą uwagę od prostych faktów, które są ważne dla zrozumienia sedna i kierunku integracji europejskiej. W opisywaniu szczegółów procesu integracyjnego politologia i inne dyscypliny nauki, które tak, czy inaczej dotykają różnych jego stron uczyniły wielki postęp. Obawiam się jednak, że odpowiedzi na bardziej zasadnicze pytania, w rodzaju co się dziś dzieje z Europą znajdziemy często raczej w codziennej debacie, w niektórych wystąpieniach polityków czy w tekstach publicystycznych mimo, iż ich autorzy w wielu przypadkach właściwie nawet nie rozumieją szczegółów struktury instytucjonalnej, czy procedur UE.

Przyczyny tego są w znacznej mierze oczywiste: Unia Europejska jest czymś na tyle nowym i skomplikowanym, że nie dysponujemy odpowiednimi narzędziami badawczymi, więc godzimy się na próby patrzenia na nią jako na specyficzny system polityczny, organizację międzynarodową, czy coś podobnego. Często  jesteśmy w sytuacji, że nie potrafimy dobrze analitycznie ująć zdarzeń składających się na proces integracji, które właśnie mamy przed oczyma, ani nie jesteśmy w stanie przewidzieć jego dalszych, często całkiem bliskich losów, co ewidentnie powinno być ambicją nauk społecznych.

Przykładem bezradności nauk społecznych wobec rzeczywistości procesów integracyjnych są teorie integracji, które z reguły są intelektualnie źle dobraną zdystansowaną mieszanką złożoną z kawałków ogólnych teorii społecznych lub szczegółowych teorii politologicznych o empirycznym i normatywnym charakterze doczepionych do procesu integracji[1]. Ich wartość obniża też fakt, że integracja nie rozwijała się właściwie w zgodzie z żadną z nich. Wszystkie te słabości możemy częściowo wyjaśnić i obronić, by móc zajmować się dalej teorią/teoriami integracji, jednak myślę, że bardziej potrzeba zastanowić się nad tym, dlaczego nasza refleksja o Unii Europejskiej nie działa za dobrze.

Przyczyna kryje się pewnie w samej ambicji, by mieć teorię integracji europejskiej. To trochę tak, jakbyśmy chcieli mieć na przykład teorię Czech, Stanów Zjednoczonych, ONZ, Europy Środkowej, czy w najlepszym wypadku teorię dezintegracji Jugosławii. Do analizy tych bytów społeczno-politycznych o różnym stopniu integracji wewnętrznej i z zewnątrz oglądanej tożsamości, czy do analizy procesów, w wyniku których tworzą się lub rozpadają jakieś polityczne całości nie potrzebujemy jakichś specjalnych teorii, a nawet często nie potrzebujemy w ogóle żadnej teorii. Nie potrzebujemy więc rozpoznawać tego co ogólne, bo z reguły nie jest to możliwe, wystarczy zająć się tym co jednostkowe, działając może nie tak samo, ale analogicznie jak historyk w swej dziedzinie.

Z perspektywy podejścia do integracji europejskiej uważam, że istotne jest, byśmy w miejsce dobrego testowania wadliwych teorii potrafili  stawiać trafne pytania i zwracali uwagę na zasadnicze zjawiska, które towarzyszą procesowi integracji europejskiej. Poniżej przedstawiam kilka propozycji, które są czymś więcej niż tylko zdefiniowaniem przy pomocy analizy politologicznej zjawisk społecznych, politycznych i ekonomicznych, które politologia i pokrewne dyscypliny powinny objąć swoimi badaniami[2].

 

Akceptacja i legitymizacja

Dużo uwagi powinniśmy przede wszystkim poświęcić sposobowi w jaki tworzy się nowa jakość integracji europejskiej, czyli rewizjom traktatów i próbom ustanowienia zupełnie nowych ram traktatowych, a zatem tzw. traktatowi konstytucyjnemu i jego pochodnej – Traktatowi Lizbońskiemu. Nie chodzi tylko o przebieg, a już na pewno nie o techniczne aspekty całego procesu, ale o jego polityczne znaczenie.

Stopniowo staje się coraz bardziej widoczne, że jeżeli ta nowa jakość integracji zostaje poddana procesowi decyzyjnemu opartemu na demokracji bezpośredniej, jest odrzucana. Taki wynik przyniosły referenda przeprowadzone w krajach tworzących rdzeń procesu integracyjnego (Francja, Holandia) lub będących jednoznacznymi beneficjentami integracji (Irlandia). Mamy więc powody, by zakładać, że podobnie wyglądałyby wyniki referendów w wielu innych krajach, gdyż poparcie dla integracji jako całości i jej poszczególnych aspektów średnio w ostatnich latach wykazuje tendencję spadkową. Istotne jest to, że referenda przyniosły wynik negatywny wbrew woli politycznych reprezentantów, w sytuacji, gdy większość istotnych podmiotów politycznych (mam na myśli nie tylko partie polityczne, ale również grupy interesów, media itd.) popierała przyjęcie nowego porządku traktatowego. Nie jest to proces całkiem nowy, gdyż już wcześniejsze rewizje traktatów, w najlepszym wypadku od Traktatu z Maastricht, były przyjmowanej z trudem, o ile poddano je referendum. Świeże fakty mówią jednak, że odrzucanie procesu integracji nasila się.

Tezę tę zawsze można osłabić stwierdzeniem, iż właściwie wszyscy zgadzają się na integrację, ale tu i ówdzie obawiają się nowych podatków, nie lubią dotacji dla rolników, albo głosowali przeciw, bo boją się, że ich owce będą musiały mieć krótszą sierść w zgodzie z jakąś europejską normą, albo z jeszcze innego powodu. Rzeczywiście, powody zawsze są specyficzne, poddające się jednostkowej analizie, ale musimy zwrócić uwagę, że trend jest długookresowy, ogólny i ewidentny: obywatele, gdy ich o to konkretnie zapytać, integrację popierają w coraz mniejszym stopniu a jej pogłębianie odrzucają.

Możemy przedstawić kilka wyjaśnień tego faktu i właściwie dla żadnego z nich nie potrzebujemy teorii integracji, raczej dobrego obserwowania, co dzieje się w polityce europejskich krajów demokratycznych w ostatnich latach. W kwestiach europejskich elity polityczne nie potrafią dobrze odgadnąć woli politycznej obywateli, nie potrafią wyjaśnić im zalet demokracji, ani przekonać o potrzebie dalszych kroków na drodze integracji. Najprawdopodobniej dlatego, że nie ma żadnej realnej potrzeby dalszej integracji. Jedną z przyczyn „oderwania” interesów elit europejskich od interesów szerszych grup obywateli w tym zakresie jest ukształtowanie się specyficznej kultury elit nowożytnych.

Największym problemem jest jednak przyjęcie takiego „rozwiązania” niezgodności w kwestii integracji, które mówi, że lepiej obywateli o nic nie pytać, albo obejść ich negatywną decyzję. Referendów nie przeprowadzać, w przypadku „błędnego” wyniku referendum powtórzyć, a przede wszystkim iść dalej z integracją. Skutkiem jest brak akceptacji dla sposobu realizowania polityki integracyjnej, który wiedzie do kolejnych problemów. Te proste fakty wszyscy znamy, nawet jeżeli nie chcemy ich często dopuścić do swojej świadomości.

Jaki możemy z nich zrobić użytek? Przede wszystkim powinniśmy być zdolni do namysłu nad tym, do czego mogą prowadzić takie procesy i badać, czy rzeczywiście ma to miejsce. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń demokracji możemy na przykład sformułować następującą hipotezę: działania polityczne w kwestii integracji europejskiej, które opierają się na postępowaniu elit, które długoterminowo jest sprzeczne z uśpionymi, albo manifestowanymi interesami szerokich grup społecznych będzie wiodło do wzrastającego poczucia wyobcowania, wykorzenienia i niezrozumienia. Ta postawa polityczna wyborców będzie się konkretnie przejawiała w spadku poparcia dla tradycyjnych ugrupowań politycznych oraz w poszukiwaniu populistycznych, czy radykalnych alternatyw i/lub w tym, że kwestie europejskie staną się podstawowymi liniami podziałów, czy rozłamów politycznych na poziomie polityki krajowej. W kwestiach europejskich na dłuższą metę elity polityczne, które mają ogólną demokratyczną legitymizację nadaną przez wybory utracą konkretną legitymizację dla podejmowania dalszych kroków integracyjnych.

Problem polega na tym, że w sprawach europejskich ogólna legitymizacja działań politycznych reprezentantów nie wystarcza. Nie chodzi bowiem o bieżące decydowanie dotyczące umów międzynarodowych, czy kwestii bezpieczeństwa, w przypadku których z różnych względów ważne jest, by bezpośrednia demokratyczna zgoda na poszczególne decyzje nie była wymagana, ale o coś dużo bardziej zasadniczego. Nawet jeśli polityczni reprezentanci cieszą się generalną demokratyczną legitymizacją, to nadana jest ona częściowo normatywną definicją systemu konstytucyjnego i bieżącą decyzją wyborczą obywateli (te dwa wymiary są nierozdzielne), więc w przypadku pogłębiania integracji europejskiej natrafia ona na problem. Dochodzi bowiem do wewnętrznej, a w jeszcze większym stopniu zewnętrznej redefinicji systemu politycznego. A taka redefinicja wymaga specjalnej legitymizacji, którą można osiągnąć przede wszystkim używając któregoś z narzędzi demokracji bezpośredniej.

Innymi słowy, dopóki reprezentanci poruszają się w granicach danego systemu politycznego, choćby nawet w jego ramach dokonywali redefinicji (na przykład poprzez zmianę ustaw konstytucyjnych), dopóty w zasadzie wystarcza ogólna demokratyczna legitymizacja, chociaż w niektórych krajach jakakolwiek zmiana konstytucji musi uzyskać bezpośrednią zgodę obywateli wyrażoną w referendum[3]. Jeżeli jednak przedstawiciele zmieniają system polityczny w tym sensie, że modyfikują granice obszaru polityki i czynią zewnętrznych aktorów politycznych faktycznie częścią systemu politycznego, wtedy koniecznie potrzebują specjalnej legitymizacji, gdyż krok ten kwestionuje ogólną legitymizację, którą się cieszą, czy też przestrzeń, w której legitymizacja ta działa. Gdy przedstawiciele polityczni nie dysponują specjalną legitymizacją podjęcie takich kroków może prowadzić do wyżej wspomnianego uśpionego lub manifestowanego braku zgody obywateli, poczucia wyobcowania, zniesmaczenia polityką a w końcu – w najgorszym przypadku – do osłabienia generalnej demokratycznej legitymizacji elit politycznych w dłuższej perspektywie.

To, co tutaj sygnalizuję nie jest problemem normatywnym, czy nawet właściwie problemem z zakresu teorii polityki. Jest to tylko próba stworzenia prostego narzędzia, przy pomocy którego nauki społeczne mogłyby wyrazić fakty najprawdopodobniej rozgrywające się przed naszymi oczami, które powinniśmy badać i interpretować. Jeśli idzie o przedstawioną wyżej hipotezę, że jedną z oznak takiego obrotu spraw jest wzrost znaczenia radykalnych partii populistycznych  i kwestii europejskiej jako jednego z podstawowych kryteriów przy podejmowaniu decyzji wyborczych, to bardzo dobrym przykładem na jej potwierdzenie może być Austria, choć symptomy takiego obrotu spraw łatwo dostrzec i w innych krajach.

Oczywiście nie można tu upraszczać, gdyż decyzje wyborców nigdy nie są podejmowane w odniesieniu do jednej tylko kwestii i swoją rolę odgrywają w nich również inne problemy, często bodaj związane z integracją, jak choćby imigracja itd. Niemniej jednak jest to kolejny powód, by sprawami tymi zająć się na poważnie.

 

Funkcja, wyobcowanie i tożsamość

Istotne w naszych rozważaniach jest to, iż sygnały niezadowolenia przejawiające się zmianami na mapie politycznej pojawiły się już przed problemami ekonomicznymi, w okresie, kiedy dotknięte nimi kraje europejskie cieszyły się wysoką stabilnością gospodarczą i ciągłym wzrostem poziomu życia. Załóżmy, że na podstawie dłuższych obserwacji potwierdzilibyśmy przedstawioną wyżej hipotezę i doszli do wniosku, że obecnie stosowane metody pogłębiania integracji europejskiej i rozszerzania jej zakresu prowadzą do alienacji elit politycznych od społeczeństwa, osłabienia demokratycznej legitymizacji i zmian aktorów politycznych w poszczególnych krajowych systemach politycznych. Takie politologiczne ustalenie byłoby oczywiście cenne. Zadajmy jednak pytanie, czy potrafilibyśmy sformułować jakąś propozycję, jak taką sytuację przezwyciężyć.

Unii Europejskiej nie da się nagle zdemokratyzować żadną reformą, gdyż problem tzw. deficytu demokratycznego nie leży przede wszystkim w demokratycznych mechanizmach, które już istnieją i które z pewnością można usprawniać (w tym sensie i Traktat Lizboński można z pewnej perspektywy interpretować jako konstruktywny wkład). Problem z europejską demokracją polega jednak nade wszystko na braku przesłanek, które umożliwiają istnienie działającej demokracji, w rodzaju wspólnej przestrzeni publicznej. Nie da się więc niczym zastąpić braku demokratycznego ustanawiania agendy politycznej, demokratycznej kontroli mechanizmów decyzyjnych, publicznej dyskusji o kwestiach politycznych i więzi między politycznym decydowaniem i politycznym uczestnictwem, podobnie jak braku wspólnej identyfikacji, utożsamienia się, zrozumiałości specyficznej formy politycznej, jaką jest UE. Tych brakujących czynników nie da się sztucznie wprowadzić. Musimy zaczekać, aż powstaną same lub założyć, że nie wytworzą się.

W obu przypadkach wniosek dla działań praktycznych powinien być chyba taki sam i mógłby brzmieć mniej więcej tak: z jednej strony pogłębianie integracji ulepsza i ułatwia proces decyzyjny na szczeblu polityki europejskiej, ale z drugiej strony obecnie prowadzi do coraz głębszego wyobcowania, czy niezrozumienia procesu integracyjnego przez szerokie warstwy społeczeństwa. I to w stopniu, który wiedzie do odrzucania propozycji dalszych kroków integracyjnych, czemu towarzyszą różne przejawy problemów z kulturą demokratyczną na poziomie państw narodowych. Pozostaje więc dokonać oceny ryzyka, które z jednej strony kryje się w obniżeniu zdolności do działania UE i bardziej skomplikowanym procesie decyzyjnym, a z drugiej strony w problemach z demokratyczną legitymizacją i burzeniem demokratycznego konsensusu społeczeństw europejskich.

Dla mnie bardziej niebezpieczna jest ta druga ewentualność, dlatego jako politolog z punktu widzenia normatywnych wyobrażeń, o tym, czym jest demokracja i z punktu widzenia empirycznej wiedzy o tym, jak działają demokratyczne systemy polityczne, raczej preferowałbym zaniechanie dalszego pogłębiania procesu integracji. Obecnie nikt nie dysponuje potrzebną legitymizacją, by stawiać dalsze kroki na ścieżce integracji, więc trzeba by ją najpierw uzyskać, co wydaje się niemożliwe w świetle wydarzeń ostatniej dekady. Obchodzenie tego problemu, które było bardzo widoczne w przypadku Traktatu Lizbońskiego, jest rzeczywistym źródłem kryzysu Unii Europejskiej, który stopniowo przerasta w kryzys społeczeństw europejskich. Demokratyczną legitymizację można w pewnym stopniu zastąpić, czy osłabić jej potrzebę, jeśli dana instytucja polityczna dobrze wypełnia niektóre funkcje  państwa. Wbrew temu, co wiemy o historii państw i ich podstawowych funkcjach, czy atrybutach, w debacie publicznej zazwyczaj zakładamy, że konstytutywną funkcją państwa jest dobre rozdzielanie środków finansowych, regulowanie naszych zachowań i zarządzanie dynamiką społeczeństwa przy pomocy narzędzi administracyjnych. Nie jest to jednak prawdą, czy raczej są to drugorzędne funkcje państwa.

Chociaż trudno jest uzgodnić w teorii polityki i naukach politycznych jakąś ściślejszą definicję państwa, jest oczywiste, że większość rozważań o podstawowej roli państwa będzie zawierała twierdzenie, że jest to organizacja, w ramach której przede wszystkim dochodzi do wytworzenia zhierarchizowanego porządku ustanawiającego związek między poszczególnymi jednostkami ludzkim i ich majątkiem i odgraniczonego od tych, którzy pozostają poza jego ramami. Stąd można wywieść, że do pierwszorzędnych funkcji państwa należy zapewnienie zewnętrznego i wewnętrznego bezpieczeństwa obywateli, ich życia i majątku. Państwo, że tak to określę, to stworzenie jasno zdefiniowanej chronionej przestrzeni, w której może rozwijać się życie społeczeństwa. Takiej funkcji Unia Europejska nie jest w stanie, z różnych powodów, wypełniać.

W dziedzinie bezpieczeństwa jest uzależniona od innych państw, czy organizacji międzynarodowych, bezpieczeństwo wewnętrzne jest zapewniane z coraz większym trudem przez państwa narodowe a otwartość Unii raczej komplikuje wykonywanie takiej funkcji. UE nie dostarcza tożsamości a ze względu na ciągłe jej jakościowe i ilościowe redefiniowanie nie tworzy nawet zrozumiale zdefiniowanej przestrzeni, w której społeczeństwa mogłyby się rozwijać[4]. Skutecznie zastępuje ona państwa narodowe właściwie chyba tylko w wykonywaniu drugorzędnych funkcji, co nie wystarcza dla zrekompensowania deficytu demokratycznej legitymizacji.

 

Doświadczenie historyczne

W związku z ostatnimi trendami w rozwoju Unii Europejskiej, z jej coraz bardziej widocznymi i jak dotąd nie dostatecznie przemyślanymi problemami z demokratyczną akceptacją, legitymizacją, czy tym, co nazwałem wyobcowaniem obywateli przychodzą mi na myśl dwa ostrzegawcze przykłady z historii Europy. Odnoszą się one do faktu, iż UE „już” jest trochę państwem i „jeszcze” trochę jest systemem międzynarodowym, organizacją opartą na umowie. Pierwszy z nich to monarchia austrowęgierska, a drugi – system wersalski. Na potrzeby obecnej argumentacji uproszczę nieco historyczną interpretację tych zjawisk.

Austro-Węgry były na progu nowoczesności państwem odnoszącym sukcesy w wielu dziedzinach, które korzystało z przykuwającego uwagę rozwoju gospodarczego, społecznego, kulturalnego i intelektualnego. Były państwem, w którym w drugiej połowie XIX w. szerokie warstwy społeczne emancypowały się pod względem społecznym i politycznym, pod względem ekonomicznym ich stan wyraźnie polepszał się a w dodatku kraj krok po kroku demokratyzował się. Jednak wspólnoty narodowe, które państwo to obejmowało stopniowo traciły poczucie jakiejś wspólnej tożsamości i Austro-Węgry rozpadły się w wyniku rozpętania wojny, która stała się katalizatorem wewnętrznych procesów już wcześniej łatwo zauważalnych. Nie doprowadziły do tego w pierwszym rządzie przyczyny społeczno-ekonomiczne, ale bardziej polityczno-kulturowe.

System wersalski był pewną metodą umownego uporządkowania stosunków europejskich po I wojnie światowej. Chodziło w nim o znalezienie sposobu osłabienia (spętania) mocarstwowych ambicji pewnych krajów, przede wszystkim Niemiec i zareagowanie na sytuację, gdy nagle powstało wiele nowych państw. System wersalski w momencie swojego powstania wydawał się racjonalny i wielu ludzi wierzyło, iż stworzy jakiś europejski ład i dobry sposób pokojowej koegzystencji narodów. A mimo to właśnie ten system stał się jedną z przyczyn nowego kryzysu i stworzył warunki dla przejęcia władzy przez ideologię totalitarną w Niemczech. A przez to i dla rozległego konfliktu prowadzącego do nowego  porządku na kontynencie, który upadł dopiero pod koniec lat 80-tych XX w. Jest to przykład, jak źle, choć z dobrymi chęciami, skonstruowany system międzynarodowy, w którym tkwi narastające poczucie niesprawiedliwości, ale który nie ma wystarczających narzędzi, by przeforsować mocarstwowe interesy swoich twórców, może wieść do tragicznego końca.

Nie jest istotne, czy Unii Europejskiej jest bliżej do monarchii austrowęgierskiej, czy do systemu wersalskiego, czy może jest kombinacją ich obu, a może z żadnym z nich nie ma w ogóle nic wspólnego. Interesujące jest to, że pojawiają się w niej problemy analogiczne do tych, z którymi borykały się przywoływane tu dawne systemy i za które zapłaciły wysoką cenę. Chociaż zawsze zalecam wielką ostrożność w używaniu analogii historycznych i zakładam, że tak naprawdę z historii nie da się uczyć, to jednak doświadczenia historyczne powinniśmy również mieć na uwadze dokonując interpretacji w ramach nauk społecznych, choćby nawet każdy okres i każde zjawisko polityczne było w dużej mierze wyjątkowe.

 

Kryzys i pierwszeństwo polityki

Na koniec wracam do tematu, od którego rozpocząłem te rozważania. W naszym namyśle nad rozwojem Unii Europejskiej nie sposób pominąć obecnego kryzysu finansowego i jego możliwych skutków gospodarczych. Rozwój społeczeństw zachodnioeuropejskich po II wojnie światowej, jak również rozwój Wspólnot Europejskich i Unii Europejskiej, były w znacznej mierze warunkowane wzrastającą gospodarczą prosperity, która dzięki rozrostowi państwa dobrobytu najpóźniej od lat 80-tych XX w. stała się udziałem wszystkich warstw społecznych w stopniu wyjątkowym na skalę historyczną. W ostatnich dwudziestu-trzydziestu latach polityka w tych społeczeństwach zeszła na drugi plan. Polityka jako spór koncepcji stała się jakoby nieistotna w okresie koniunktury, globalnej dominacji, rzekomego zwycięstwa liberalnej demokracji nad wszystkimi znaczącymi konkurentami, a kluczowymi problemami stały się kwestie ekonomiczne. Troska o polis była mało interesująca, wszystko co polityczne stało się oczywiste, a ważny był dobrobyt, wzrost ekonomiczny i redystrybucja. To, co właśnie nadchodzi, a czego jeszcze nie potrafimy w pełni opisać, sytuację tę najprawdopodobniej zmieni.

Stoimy na progu kryzysu ekonomicznego, który ma rzeczywiście globalne rozmiary i którego skutki dla państw Europy mogą być dalekosiężne. Nie może nas nie dotknąć, gdyż powstał w globalnej warstwie życia ekonomicznego, w tej sferze gospodarki, gdzie realne łączy się z wirtualnym, ma więc potencjał, by spaść niemal na wszystkich. Przy dzisiejszej strukturze gospodarki krajów rozwiniętych obecny kryzys przez jakiś czas najwyraźniej będzie oddziaływał destrukcyjnie choćby z tego powodu, że koniunktura ostatnich kilku dekad, czego sobie nawet nie uświadamiamy, była oparta na konsumpcji towarów, których wcale koniecznie nie potrzebujemy i tym odróżnia się od struktury gospodarowania w innych okresach historycznych.

Gospodarka ufundowana na nie-koniecznej konsumpcji, na możliwości kupienia sobie czegoś tylko dlatego, że jest nowsze i lepsze, a zatem nie dlatego, że czegoś potrzebuję, tylko dlatego, że mogę, że jest taka oferta i stać mnie na nią zależy w wielkim stopniu od nastrojów, oczekiwań i optymizmu. Gdy oczekiwania są negatywne, odkładamy zakup wszystkiego, czego koniecznie nie potrzebujemy i takim racjonalnym działaniem właściwie pogłębiamy problemy gospodarcze. Proces ten, wcześniej, czy później, musiał się rozpocząć, zaczął się teraz i ma charakter globalny, już teraz ma szybkie i niespodziewane konsekwencje a może mieć niszczycielskie skutki polityczne. Globalny kryzys gospodarczy i związane z nim zagrożenia wewnętrzne i zewnętrzne będą tym, co prawdopodobnie rozstrzygnie o dalszych losach Unii Europejskiej i poszczególnych krajów. Problemy bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego, z którymi najwyraźniej społeczeństwa europejskie ciągle się konfrontują, procesy takie jak stopniowa utrata pozycji światowych mocarstw przez poszczególne kraje europejskie, osłabienie znaczenia UE jako całości, możliwy koniec koniunktury gospodarczej, stabilności społecznej a zatem i cichej akceptacji działań elit politycznych i społecznych doprowadzą prawdopodobnie do przywrócenia pierwszoplanowej roli polityki w społeczeństwach europejskich oraz zmiany struktur i procesów, do których już w Europie przyzwyczailiśmy się. Niniejsza konstatacja nie jest wyrazem mojego pesymizmu, jest to ostrożnie sformułowana prognoza politologa.

 

Petr Fiala – politolog i historyk, były rektor Uniwersytetu Masaryka w Brnie (2004-2011), wcześniej założyciel i kierownik Katedry Politologii i Katedry Stosunków Międzynarodowych i Europeistyki MU (1993-2004) oraz dziekan Wydziału Nauk Społecznych MU (2004). Członek-założyciel i długoletni prezes CDK. Był głównym doradcą ds. nauki premiera Petra Nečasa a w roku 2012 został ministrem edukacji i nauki w jego rządzie.

Artykuł ukazał się w czasopiśmie CDK „Konteksty”, nr 1/2009.

 

Przełożył Artur Wołek



[1] Dobry przegląd teorii integracji przedstawia w literaturze czeskiej P. Kratochvíl, Teorie evropské integracje, Portál, Praha 2008.

[2] Nie będę się tu bezpośrednio zajmował problemami, które omówiłem już w książce Evropský mezičas; dla bardziej szczegółowego wyjaśnienia niektórych odsyłam Czytelnika do tej pracy, tym bardziej, że spostrzeżenia i pytania pozostają nadal w mocy; por. P. Fiala, Evropský mezičas. Nové otázky evropské integrace, Barrister & Principal, Brno 2007.

[3] Referendum jest obowiązkowe przy zmianach konstytucji tylko w Danii, Irlandii i Szwajcarii, ale w krajach Beneluksu, czy Skandynawii zmiana konstytucji wchodzi w życie dopiero wtedy, gdy zatwierdzi ją ponownie parlament wybrany w kolejnych wyborach. Oznacza to, że decyzja o zmianie konstytucyjnej jest tematem wyborów (wybory „konstytucyjne“).

[4] Na przykład Friedrich A. Hayek uznaje państwo za organizację, która „jest potrzebna, by dostarczać efektywnych zewnętrznych ram dla tworzenia się spontanicznie powstających porządków “. Dlatego dopóty dopóki dostarczają potrzebnych usług dzięki którym mogą się tworzyć spontaniczne porządki, państwo dla społeczeństwa korzystne, ale już w mniejszym stopniu, gdy „przejawia tendencję, by stawać się kaftanem bezpieczeństwa, który szkodzi natychmiast, gdy tylko zaczyna używać swej władzy w celu innym niż egzekwowanie niezbędnych abstrakcyjnych reguł zachowania“.; F. A. Hayek, Law, Legislation and Liberty, Volume 3. The Political Order of a Free People, University of Chicago Press, Chicago 1979, s. 140.

Additional information