Tomáš Zahradníček, Opozycjonistów droga do objęcia urzędów i z urzędów ustąpienie

  • Print

Trzydzieści lat temu w Europie Środkowo-Wschodniej dysydenci obsadzali stanowiska w parlamentach i urzędach państwowych.Pierwszym był Andriej Sacharow w Związku Radzieckim: był posłem do nowego parlamentu od kwietnia 1989 roku. Potem Polska, Polska, Polska – w tym od września 1989 roku Jacek Kuroń ministrem.W grudniu w Czechosłowacji Václav Havel – prezydentem.A potem wszystko poszło na raz: kolejne kraje i wydłużające się listy nazwisk byłych opozycjonistów w urzędach, w radach ministrów, w przedstawicielstwach.Po trzydziestu latach nadszedł czas, aby spojrzeć wstecz na to zjawisko.

Opozycjoniści zostali doprowadzeni do władzy przypadkowo, w oparciu o błędne założenie.Bo to niby kapitanowie prawdziwego socjalizmu mieli wykonać zwrot sterem i tym samym przywitać świetlaną przyszłość.Operacja ta miała swoją ekonomiczną, kulturową i polityczną odsłonę.Ostatnia z nich nakazywała odbudowę centrali władzy.Weźmy pod uwagę chociażby rok 1987: Sacharow, Havel i Kuroń z punktu widzenia rządów nie wyglądali zbyt groźnie. I niezbyt kusząco.Ale jakie inne posunięcia wchodziły w rachubę?

Gorbaczow publicznie mówił, że zawłaszczona władza powinna zostać zwrócona instytucjom państwowym, parlamentom i rządom.Jerzy Urban przypominał później (w książkowym wywiadzie z Martą Stremecką), że słuchając Gorbaczowa, ówcześni władcy prowincji bardzo się niepokoili, a najbardziej bali się, że w Moskwie może się to udać i że popadające już w ruinę centrum imperium nagle się odrodzi.Oczywiście kosztem autonomii państw satelickich.Chociaż było całkiem jasne, że coś zaczyna pękać, to w ogóle nie było wiadomo, co dokładnie się rozpadnie, a co pozostanie.System rządowy?Ideologia?Gospodarka?Sojusz?Granice?Wszystko?Nic?

Należy się wczytać w treść przemówień ojców pierestrojki, żeby zaznać tej dziwnej optymistycznej ślepoty. „Przebudowa i nowe myślenie dla naszego kraju i całego świata” Gorbaczowa w niektórych fragmentach jest niesamowicie euforyczne, jakby prorok w świętej ekstazie ogłaszał, że już-już są jedną stopą w raju. Radosna bywa nieznajomość bliskiej przyszłości! Nie ma w tym nic specyficznie rosyjskiego ani komunistycznego, myślę, kiedy wyglądam przez okno, przy którym wystukuję na klawiaturze ten tekst – w okolicznych wsiach w dolinie niegdyś rozegrała się ta sama historia, w której żaden Rosjanin ani komunista nie uczestniczył. Niezamożni austriaccy hrabiowie tu w południowych Czechach odziedziczyli kawałek ziemi, zaczęli tam kopać, aż znaleźli srebro. Żyli jak w bajce, dopóki poziom wydobycia nie zaczął spadać. Trzeba to zrobić zupełnie inaczej, nowocześnie i z rozmachem, zdecydował energiczny dziedzic. Zatrudnił zagranicznych ekspertów, kupił nowy sprzęt itd. itp. Ale złoża srebra zostały już po prostu wyeksploatowane. Zakończenie bajki nie było szczęśliwe. Jego dzieci trafiły do domów opieki dla szlachetnie urodzonych bankrutów. Tak, gdyby nie nadmierny wysiłek wykształconego i postępowego dziedzica, który zniszczył wszystko swoją przedsiębiorczością, mogłyby tu żyć całe pokolenia i czerpać z obecnie pogrążonego w ruinie bogactwa natury. Pierwszy lepszy leń czy dureń lepiej by tym rozporządził.

Zresztą jest to taki sam przypadek, jak ten z okrągłym stołem. Regulamin wyborów 1989 roku został zatwierdzony przez kierownictwo polskiej partii z myślą, że po fatalnym okresie czeka ją wreszcie wielkie strategiczne zwycięstwo. Sądzili, że w większości okręgów wyborczych wygrają, może przy tym wpuszczą do parlamentu kilku przedstawicieli opozycji, tym samym przeniosą tam protesty z ulic i strajki okupacyjne z zakładów pracy, zwiążą je procedurami parlamentarnymi i w efekcie wzmocnią władzę. Cóż, nic z tego nie wyszło. Nie, wcale nie najlepiej uczesany i ubrany przywódca komunistyczny wszechczasów, Mieczysław F. Rakowski! To czeski wujek Miloš Jakeš wiedział dokładnie, jak postąpić, aby nikomu nic strasznego się nie stało. Zatem Kuroń był już w rządzie, a Havel nadal siedział w więzieniu. Dopiero gdy Jakeš został zdetronizowany w Pradze po 17 listopada 1989 roku, to żarliwi czescy i słowaccy dworzanie dogonili to, co przegapili w poprzednich latach, i tak Havel nagle znalazł się na praskim Hradzie jako prezydent Czechosłowacji. A dlaczego nie? Sprzeciw społeczny nabierał na sile, a pod ręką nie było żadnej innej reprezentacji.

Wcale nie musiało tak być.Biografie opozycjonistów niekoniecznie prowadziły do władzy, chociaż wielu polubiło rządzenie.Gdyby nie błędna optymistyczna kalkulacja możliwości integracji dysydentów w strukturach rządowych podczas ich rekonstrukcji, łatwo sobie wyobrazić, że przekazanie władzy byłoby możliwe bez Havla czy Kuronia, tak jak bez innych redaktorów, pisarzy czy więźniów politycznych.Jeszcze przez kilka lat mogli rządzić generałowie, coraz mniej komunistyczni i coraz bardziej patriotyczni, mogli w ten sposób przetrwać do wyborów, w których zwyciężyliby narodowi konserwatyści. Wtedy zaczęliby rządzić z neoliberalnymi technokratami, z którymi zostaliby wtłoczeni w tryby władzy przez ducha czasu, wierzycieli i inwestorów.Oznacza to, że rozwój przebiegałby zasadniczo właśnie tam, ale na inny sposób.

Zrobiłem prostą chronologię pierwszych czeskich opozycjonistów wstępujących na państwowe urzędy – okazało się to całkiem interesujące: 10 grudnia 1989 roku Jiří Dienstbier zostaje ministrem spraw zagranicznych, 29 grudnia 1989 Václav Havel – prezydentem, 8 stycznia 1990 Pavel Rychetský – prokuratorem generalnym Czeskiej Republiki Socjalistycznej, 19 stycznia1990 Radim Palouš – rektorem Uniwersytetu Karola w Pradze, 1 lutego 1990 Jaroslav Kořán – burmistrzem Pragi, 2 lutego 1990 František Pavlíček – dyrektorem Czechosłowackiego Radia, 6 lutego 1990 Petr Pithart – premierem Czeskiej Republiki Socjalistycznej, 14 lu­tego 1990 Petr Uhl – dyrektorem Czechosłowackiej Agencji Prasowej, 12 marca 1990 Jiří Kantůrek – dyrektorem Telewizji Czechosłowackiej, 26 kwietnia 1990 Jan Ruml – wiceministrem w Federalnym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.Dopiero później odbyły się wybory.

Z powyższego jasno wynika, że w Czechach do nominacji na stanowiska kierownicze w gronie pierwszych opozycjonistów trzeba było być mężczyzną (wszyscy), pracować na stałe w Pradze (wszyscy), mieć około pięćdziesiątki (średnia wieku 52 lata), pewne publiczne i zawodowe doświadczenie przed 1968 rokiem w mediach, kulturze lub nauce (ośmiu na dziesięciu) jako bezpartyjny lub szeregowy członek Komunistycznej Partii Czechosłowacji (pół na pół). Gdybyśmy mieli scharakteryzować ich stanowiska światopoglądowe w latach 1989 i 1990, moglibyśmy umieścić ośmiu na dziesięciu w centrolewicy. Do nowych ról predysponowały ich także pewne cechy osobowości, dzięki którym mieli pierwszeństwo przed innymi. Były to głównie postawy jednoczące i konsensualne, znajdujące się pośrodku, łączące pokolenia, świat zawodowy i społeczny. Wśród przedstawicieli pokolenia ‘68 byli młodzikami, wśród artystów – ludźmi wykształconymi, w środowisku akademickim – bohemą, starsze pokolenia znały wielu z nich jako dzieci z rodzin aktywnych publicznie, a przy tym postacie reprezentatywne i niekonfliktowe. Krótko mówiąc, idealni ludzie na czas rządów „narodowego porozumienia”, integrujący na krótko dużą część politycznego spektrum i umożliwiający przejście do nowych czasów.

Próbowali zachowywać się w ten sposób nawet wówczas, gdy taka rola w dalszym rozwoju przestała być potrzebna i sensowna. Częściowo dlatego, że nie byli zdolni do pełnienia innych ról, a częściowo dlatego, że trudno im było porzucić sposoby, dzięki którym niedawno otrzymali władzę na prawdziwie rewolucyjną skalę. Łączenie światów i wyważanie ich interesów wiąże się z podejmowaniem decyzji, a ten, kto na początku przyjął rolę pośrednika, uzyskał tym samym znaczny osobisty wpływ, daleko wykraczający poza zwykłą konstytucyjną definicję zajmowanego przez niego stanowiska. Tak jak Tadeusz Mazowiecki utrzymywał komunistycznych generałów w swoim rządzie, nawet gdy już nic innego ich tam nie trzymało, tak też Václav Havel trzymał swojego w czechosłowackim rządzie. Kiedy musiał go zwolnić pod presją, ocalił przynajmniej premiera Mariána Čalfę, byłego komunistycznego ministra, który sprawował urząd aż do lata 1992 roku.

Pavel Rychetský wspominał później z nostalgią tworzenie pierwszych składów rządu na przełomie lat 1989/1990:

 

Jedyne kryterium wyboru ministrów: kogo znamy najlepszego. Nie obchodziło nas, czy należy do prawicy czy do lewicy, czy jest chrześcijaninem czy ateistą. Nigdy potem w tym kraju nie było już takiego czasu, w którym wybór był dyktowany wyłącznie na podstawie cech ludzkich i specjalistycznych kwalifikacji. W większości krajów nie zdarzyło się to nigdy. (...) Wtedy były to – posługując się terminem Stefana Zweiga – gwiezdne godziny ludzkości.

 

Dwa lata później ten zakres osobistej władzy stał się rewolucyjnym reliktem dla kilku byłych opozycjonistów zajmujących kluczowe stanowiska polityczne.

To całkiem zrozumiałe, że nowi władcy tylko częściowo zdawali sobie sprawę z tego, że zostali wciągnięci do rządu z misją cementowania władzy państwowej podczas dużych zmian politycznych w regionie. W czasie, gdy odnosi się sukcesy, niewiele osób naprawdę dostrzega siły, które powodują u nich te wzloty. Triumf był tak barwny i w przypadku Czechosłowacji w listopadzie i grudniu 1989 roku tak nagły, że filmowano go i przedstawiano w telewizjach całego świata jako piękną polityczną opowieść o zwycięstwie dobra nad złem. Jeszcze raz dorzucić do kotła i przejąć kontrolę nad Ministerstwem Spraw Zagranicznych! Jiří Dienst­bier – jego los właśnie tak się potoczył. W 1999 roku opublikował dość obszerne wspomnienia z lat 1989-1992. Traktował tamten czas jako misję dla siebie i misję dla najbliższych przyjaciół:

 

Musieliśmy się zajmować niemal wszystkim, bo prawie wszystko w naszych stosunkach ze światem było zaniedbane lub kalekie. Mało było wykwalifikowanej oponentury, której polityka zagraniczna potrzebowała jak chleba. Ale działo się to po pół wieku naturalnej dewastacji. Uważałem negatywne i często głupie ataki, które powstrzymywały nas od pracy, za konieczny podatek od przeszłości i rewolucyjnych czasów, w których próbuje się wykorzystać nawet niezaspokojone ambicje niekompetentnych, a doły społeczne próbują znaleźć swoje miejsce pod słońcem.

 

Praca, którą Dienstbier opisał w swoich wspomnieniach, wydawała się nie potrzebować żadnych poświadczeń ani wsparcia, ani też nie miała żadnych alternatyw wartych uwagi.W istocie nie była to wcale opowieść o charakterze politycznym, a raczej los wybitnego eksperta, który po usunięciu politycznych przeszkód w końcu dotarł do miejsca, do którego naturalnie należał.(Przed rokiem 1968 Dienst­bier był korespondentem zagranicznym radia). Były też wybory, w których ten pewny siebie elegancki mężczyzna raz tryumfował (był największą gwiazdą Forum Obywatelskiego obok Václava Klausa w czerwcu 1990 roku), a raz całkowicie przepadł (podczas gdy Václav Klaus dwa latapóźniej wygrał ze swoją Obywatelską Partią Demokratyczną, Dienstbier nie dostał się do parlamentu).

Skarga na opóźnienia w pracy nieudolnego społeczeństwa nie była w tekstach niegdysiejszych opozycjonistów od wiosny 1990 roku niczym wyjątkowym.Zwraca to uwagę na trudności związane z ich nowymi stanowiskami. Dotychczas sprawdzali sięjako specjaliści od krytyki rządu, okazało się teraz, że nie byli jednak przygotowani do zabiegania o przychylność czy wsparcie.W tej kwestii dysydenci nie byli tak naprawdę politykami, nie posiadali niezbędnego przeszkolenia i przeważnie nawet nie mieli odpowiednich predyspozycji.Ani ochoty na narażanie się na tego typu niedogodności.W przypadku Václava Havla, który także cierpiał z powodu tego niedostatku i każdą krytykę przyjmował niczym urażony artysta, jego odsunięcie od tego rodzaju nieprzyjemności mogło być potraktowane jako ochrona głowy państwa, i tak działo się przez lata jego prezydentury, ale ludzie, którzy stali niżej w hierachii, nie mogli już liczyć na takie traktowanie, co sprawiało im znaczne trudności. Taki właśnie obraz wyłania się z książki Dienstbiera i innych źródeł.

Główny doradca Havla, Milan Šimečka, omówił tę kwestię bardzo szybko.(Kiedy zmarł nagle we wrześniu 1990 ro­ku, obóz postopozycyjny w Czechosłowacji stracił jeden z najlepszych umysłów).Šimečka opisywał – i z pewnością mówił w imieniu całej grupy ludzi, którzy przeprowadzili się z Václavem Havlem do praskiego Hradu – jak wraz z upadkiem cenzury i centralnego zarządzania mediami dla byłych dysydentów „zmniejszył się obszar wolności, gdy zniknął stary podział, a wolność przypadła w udziale wszystkim”, a przy tym „każdy głupiec dostał głos”.Opisywał demokratyzację jako utratę jakości spowodowaną upadkiem elitarnego klubu, ponieważ „kultura dysydencka była ekskluzywna, ograniczona do najważniejszego obszaru moralnego i nie musiała zajmować się rozległym środowiskiem kulturowym”.

Interpretacje Dienstbiera i Šimečki zwróciły uwagę na paradoks nowej sytuacji, w której znaleźli się byli opozycjoniści. Tego z oddalenia nie można było rozpoznać, a mianowicie, że zajmowanie najwyższych stanowisk w państwie może być równoznaczne z utratą wpływów lub przynajmniej uprzywilejowanej pozycji w debatach publicznych.„Mówię o nostalgii opozycjonistów, aby pokazać, że nowa era kultury postdysydenckiej nie obejdzie się bez problemów” – pisał Šimečka, dodając: „kończy się era jasnych odpowiedzi na jasne pytania i era, w której prawda leżała na ulicy, i wystarczyło mieć odwagę, by ją podnieść”.

Pierwsze krytyczne głosy na temat „rządu dysydentów” można było znaleźć w czeskiej prasie latem 1990 roku. Były one związane z doświadczeniami formowania rządów po wyborach w Czechosłowacji w czerwcu roku 1990, kiedy prezydent i jego ludzie początkowo nie zwracali uwagi na nowych posłów i utrzymali na stanowiskach niektórych byłych wysokich rangą urzędników. Postopozycyjny dwumiesięcznik „Prostor” poświęcił „problemowi dysydenckiemu” część trzeciego numeru opublikowanego „po przewrocie” we wrześniu 1990 roku. Wydrukował „list od czytelnika”, w którym można było przeczytać:

 

Doszło do tego, że większość osób publicznych, a zwłaszcza pierwsza spośród nich, nie podlega krytyce. Sławiące programy w telewizji, gloryfikacja w prasie, to wszystko są rzeczy jednoznacznie przypominające zjawisko kultu. Czy chodzi o prezydenta, Kartę 77, sygnatariuszy petycji „Kilka zdań”, czy niektórych emigrantów. Dysydenci przeprowadzili transfuzję krwi narodowi, pokazując, że nie musi się bać. Nieśli w sobie niczym w zarodku geny demokracji i tego, co najlepsze w naszej kulturze. Ale teraz nie powinni już dłużej podkreślać swojej wysoce moralnej pozycji jako dawcy. W przeciwnym razie wszystkie ich zasługi przepadną.

 

A w innym tekście tego samego numeru dziennikarz Vladimír Kučera podsumowywał:

 

Jeśli będziemy uwielbiać byłych (i chciałbym podkreślić słowo byłych) opozycjonistów i uznawać za jednoznacznie konieczne, aby robili wszystko, co najważniejsze w tym kraju, jeśli nie ocenimy krytycznie ich kwalifikacji i sposobu, w jaki sobie z rządzeniem radzą, powstanie absurdalna sytuacja: zaczną wielbić samych siebie, swoje konie powołają do zasiadania w parlamencie, dojdą do wniosku, że są niezastąpieni, a my staniemy wobec paradoksu, który się tu nasuwa: ten kraj i jego skromni ludzie będą potrzebować nowych opozycjonistów.

 

Jesień i zima 1990/1991 przyniosły rozbicie Forum Obywatelskiego w Czechosłowacji.Jiří Hanák jako pierwszy napisał już pod koniec lata 1990 roku w „Lidových Novinách” (były autor dysydencki w artykule redakcyjnym byłej gazety dysydenckiej), że zwycięzca wyborów z roku 1990 w niezmienionej postaci nie może liczyć na kolejne wyborcze sukcesy: „Do następnych wyborów zostało już tylko 600 dni, a Forum Obywatelskie w swojej obecnej formie, przy dzisiejszym prestiżu i dzisiejszej postawie, mogłoby wypaść w wyborach zgodnie z biblijną mądrością: «skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust»”.Zdania te były czytane przez większość reprezentantów kierownictwa Forum Obywatelskiego na długo przed tym, jak wystawiono na czoło tej formacji Václava Klausa. W następstwie przeszli oni wraz z nim do powstającej Obywatelskiej Partii Demokratycznej.

Szybkim zmianom na scenie politycznej towarzyszyła druga tura debaty na temat „rządu dysydentów”, tym razem z udziałem telewizji i największych ogólnokrajowych tytułów prasowych.Rozwój sytuacji w Forum Obywatelskim był ogólnie oceniany jako przejmowanie sterów przez ekspertów i menedżerów, dyskutowano na temat charakteru i konieczności takich zmian.W dzienniku „Mladá fronta Dnes” Karel Pacner ze starszego pokolenia czołowych dziennikarzy był zdania, że osobistości o dysydenckim rodowodzie, łączące obie części federacji, nadal będą nadawały się do przywództwa politycznego.

 

Czy już naprawdę nadszedł czas na zmianę warty i celów programowych?Czy dysydenci, którzy przez lata formowali naród, przygotowywali go do historycznego punktu zwrotnego i szykowali nowe koncepcje, by po rewolucji przejąć stery jako jedyna grupa zdolna do rządzenia, naprawdę wyczerpali wszystkie swoje możliwości?Mam wrażenie, że ten moment jeszcze nie nadszedł.

 

Jednak była to ewidentnie opinia mniejszości zarówno w tej redakcji, jak i w całym środowisku dziennikarskim. Przeciwne zdanie wyraził kolega Pacnera, Martin Komárek, według którego zmiana polityczna była konieczna ze względu na polityczną niekompetencję byłych dysydentów, izolujących się od swoich zwolenników, z którymi wspólnie wygrali wybory. Zdaniem Komárka czas pokazał, że dla potrzeb demokratycznej polityki niegdysiejsi dysydenci są zbyt mocno naznaczeni bagażem politycznych prześladowań i przenoszą do polityki swoje doświadczenia wspólnotowe, które hamują pożądany rozwój.

 

Odrzucenie dosięgnęło najwyższych. Mury getta zostały przeniesione zarówno na praski Hrad, jak i do siedziby rządu – pisał Komárek – zamknięcie dysydentów trwa nadal w innej formie. Wymuszona deformacja stosunków znalazła odzwierciedlenie w podejmowanych decyzjach politycznych. (…) Przede wszystkim przeciętny obywatel chce wymazać przeszłość, a nie pochylać się nad nią, chce nowej szansy. Dziś jednak rząd dysydentów nie do końca to rozumie, nadal żyje w przymusowej niewoli.

 

Podsumowując, Komárek wezwał byłych dysydentów do „dialogu z obywatelami”.

Wysyp artykułów w prasie został poprzedzony gwałtownymi wydarzeniami politycznymi, które w drugim kwartale 1991 roku tak osłabiły „rząd dysydentów” w Czechosłowacji, że ustały ataki na niego w głównych mediach. Po zakończeniu podziału Forum Obywatelskiego sondaże poparcia publicznego wykazały od cztero- do sześciokrotną przewagę Obywatelskiej Partii Demokratycznej Václava Klausa nad drugą organizacją będącą następcą Forum Obywatelskiego, kierowaną przez byłych czartystów Jiříego Dienstbiera, Petra Pitharta i Pavla Rychetskiego; ich Ruch Obywatelski, którym nie kierowali zbiorowo, od pierwszej chwili miał słabe poparcie społeczne poniżej progu pięciu procent wymaganego do wejścia do parlamentu. Ich wysiłki zmierzające do wytłumienia i zażegnania konfliktów politycznych wydawały się już lekceważeniem kluczowych kwestii, bezradnością, nieumiejętnością zajęcia stanowiska. Swoją dość upokarzającą porażką w Czechosłowacji położyli kres politycznemu mechanizmowi, który wyniósł dysydentów na urzędy. Podobieństwo czasowe i strukturalne ze zbliżonym wynikiem Tadeusza Mazowieckiego w bezpośrednich wyborach prezydenckich nie jest przypadkowe.

Mechanizm zużył się, ponieważ jego użytkownicy sami nie rozumieli go zbyt dobrze. Po co też o nim filozofować, skoro z ich punktu widzenia wszystko działało całkiem sprawnie, dopóki trzymali lejce i jechali. Pomyśleć o tym, że zostałem wybrany właśnie ja, bo w oczach innych, obok naprawdę groźnych typów, jestem zwyczajnym facetem, którego pozbycie się nie będzie kiedyś problemem. Ale kto by to potrafił? Więcej powodów do myślenia mieli regionalni działacze Klubu Obywatelskiego czy Forum Obywatelskiego, z którymi nikt nie miał czasu porozmawiać po kampanii wyborczej, nadal ambitni ludzie, którym groziło, że zostaną wysłani gdzieś na boczny tor, jak na przykład noblista pokojowy Lech Wałęsa w Polsce albo Václav Klaus i Vladimír Mečiar w Czechosłowacji. W niebezpieczeństwie wszyscy zauważyli to samo. Że nowi rządzący wciąż mają relatywnie słabe zaplecze i nie tworzą wokół siebie żadnych politycznych sieci, przez co sieroty z wygranych kampanii się nudzą, brakuje im dalszej treści. Wydawało się, że człowiek, który nie może i nie chce prowadzić obozu politycznego, a jedynie piastować urząd państwowy, prędzej czy później zostanie pokonany w wyborach, skoro wszystko odbywa się w warunkach demokracji. I nastąpiło to wyjątkowo szybko.

Po zwycięstwach Klausa i Mečiara komentator Martin Komárek uczcił koniec Czechosłowacji jako koniec „dysydenckiej niedbałości”, co w tamtych czasach, podobnie jak dzisiaj, przypominało, że na granicy między krytyczną analizą a niesprawiedliwymi hejtami kroki należy stawiać bardzo ostrożnie.

 

 

Esej jest zmodyfikowaną wersją studium, które zostało opublikowane w zbiorze Šest kapitol o disentu [Sześć rozdziałów o opozycji] (Ústav pro soudobé dějiny AV ČR/Instytut Badań nad Historią Współczesną Czeskiej Akademii Nauk, Praga 2017).

 

Przełożył Jakub Pacześniak

 


Tekst powstał jako część projektu Dziedzictwo myśli politycznej czeskiej i polskiej opozycji z perspektywy współczesnych kryzysów – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Forum Polsko--Czeskie 2020. Artykuł wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiona z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 

© Copyright by Ośrodek Myśli Politycznej, 2020

 

Teksty jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz autora i Ośrodka Myśli Politycznej. Utwór powstał w ramach konkursu Forum Polsko-Czeskie 2020. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji i o posiadaczach praw.