Rambo Karty 77. Rozmowa ze Stanislavem Devátým

  • Vytisknout

Stanislava Devátego (ur. 1952) magazyn „Infoch (Informace o Chartě 77)” („Informacje o Karcie 77” – przyp. tłum.) nazwał kiedyś Rambem Karty 77. W drugiej połowie lat 80. nawet nieregularni słuchacze zachodniego radia wiedzieli, że w Gottwaldzie/Zlínie działa jakiś dziwny człowiek, który „naprawdę się nie boi”, nawet biorąc pod uwagę warunki podziemia. Człowiek, który – podczas zatrzymania przez tajną policję – kładzie się na ziemi i woła przechodniów o pomoc; człowiek, który nocą przeczołguje się obok policyjnego kordonu wokół cmentarza, na którym spoczywa Jan Palach, i przerzuca przez płot koronę cierniową; człowiek, który by uniknąć wsadzenia do więzienia, ukrywa się w polskim podziemiu.

Czeskiemu ruchowi dysydenckiemu nie bez powodu dostawało się za zbytnią inteligenckość. Devátý był ucieleśnieniem innego, aktywistycznego rozumienia Karty. Po przewrocie szybko odnalazł się na prawicy. Był członkiem ODS, w latach 1992-1997 szefem czeskiego kontrwywiadu, a później adwokatem, reprezentującym w różnych sprawach m.in. ODS lub jej liderów.

 

 

*  *  *

 

Daniel Kaiser: Jak trafił Pan do opozycji?

 

Stanislav Deváty:Zaczęło się oczywiście w roku ’68, kiedy człowiek powiedział sobie, że tak dalej być nie może, że trzeba być przeciw reżimowi Husáka. Z reżimem szliśmy na zderzenie czołowe. Rankiem w Boże Narodzenie ’71 starliśmy się z policjantami, to była moja pierwsza sprawa w sądzie.

Czy to zdarzenie miało już podtekst polityczny?

 

Siedzieliśmy w knajpie, graliśmy na gitarach i śpiewaliśmy kolędy, co nie spodobało się jakimś siedzącym tam komunistom. Nie podobało im się też, że mamy długie włosy. Zaczęli nas obrażać i mówić, że wszystkich nas powinno się pozamykać. Wezwali policję, która przyjechała pijana – był 24 grudnia rano – my się nie powstrzymywaliśmy i wdaliśmy się w bójkę z tymi policjantami. Kilku z nas skończyło w areszcie, mnie udało się uciec. Co prawda mnie też wywlekli przed knajpę, ale wyrwałem się im i uciekłem w góry. To było moje pierwsze doświadczenie z ukrywaniem się. Nie było mnie przez dziesięć dni, siedziałem na daczy u kolegi w Karlowicach. Kiedy wróciłem, sytuacja się trochę uspokoiła i skończyło się na ‘warunku’.

 

Pana Podpis pod Kartą ogłoszono w 1985 roku. Co robił Pan wcześniej?

 

No więc Kartę podpisałem od razu w 1977 roku, kiedy razem z takim miejscowym dysydentem Jardou Němcem pojechaliśmy na Vsetínsk, do gminy Hovězí, gdzie był taki kemping. Mieliśmy tam spotkanie z pewnym panem Vondrou, który miał dostarczyć do Pragi mój podpis. Jakoś w 1985 z przerażeniem odkryłem, że nie ma mnie na liście sygnatariuszy. Ten pan Vondra powiedział Jardzie, że dostarczył mój podpis. Więc nie wiem, gdzie zdarzyła się pomyłka. Przez to wszystko musiałem jednak Kartę podpisać ponownie.

 

Więc przez siedem lat żył Pan, myśląc, że jest sygnatariuszem Karty, a przy tym, w oczach StB, wcale nim Pan nie był.

 

Tak naprawdę to nie miało znaczenia, bo my tu i tak robiliśmy mnóstwo rzeczy, co nie umknęło uwadze tutejszej StB. Ta sumiennie obrała nas sobie na cel od roku ’77.

 

Przesłuchiwano Pana przed 1985?

 

Oczywiście. Kiedyś zgarnęli mnie nawet z moją córką, która miała wtedy pięć lat. Był rok 1980. Szedłem z małą na basen, złapali mnie przed domem i wepchnęli nas oboje do samochodu. Napisałem coś wcześniej, podejrzewam, że list do Husáka, który czytali w Wolnej Europie. Przesłuchiwali mnie wtedy przez pół dnia, mojej córki, która oczywiście płakała, pilnowała jakaś funkcjonariuszka. Muszę przyznać, że szlag mnie trafiał. Później dość często zatrzymywali mnie na 48 godzin. Kiedyś siedzieliśmy w kolibie tutaj w Zlíně, ktoś obchodził urodziny, wcześniej znowu wysłałem jakiś list otwarty. Czułem, że coś wisi w powietrzu, więc przez cały dzień nie piłem. Około północy policjanci wdarli się do koliby i mówią: Panie Devátý, pójdzie pan z nami. Na co ja, że nie widzę powodu. W końcu wyciągnęli mnie za ręce i włosy przed knajpę, skopali mnie i wepchnęli do auta. Całą noc trzymali mnie na komendzie, rano zawieźli mnie do lekarza. Zbiegiem okoliczności wczoraj poszedłem do chirurga, żeby obejrzał mi rękę, a on mi mówi: dobrze pana pamiętam. Ja też go sobie przypomniałem. Kilkakrotnie, gdy biła mnie policja, zabierali mnie potem nocą na izbę przyjęć, gdzie opatrywał mnie ten lekarz.

 

Często Pana bili? W latach 80. to się już tak często nie zdarzało czechosłowackim dysydentom.

 

Bili mnie zawsze, kiedy uskuteczniałem ten swój bierny opór. Mówiłem: jeśli chcecie, żebym szedł z wami, musicie mnie zanieść – i kładłem się na ziemię. Byłem w tym bardzo radykalny. Jak się niesie kogoś do samochodu, a ten człowiek się wije, to nie da się go wsadzić do tego auta. Więc przeważnie mnie bili. Potem człowiek nie ma już siły i nie może się bronić. Zdarzyło mi się to również tutaj, na rynku w Zlínie, chyba w marcu 1988 roku. Byłem już rzecznikiem Karty, jechałem do Bratysławy na demonstrację wiernych z paleniem świec, i w Zlínie złapali mnie pod głównym kościołem. Więc ja znowu padam na ziemię, nie mogli mnie unieść, wiłem się. W końcu wkopali mnie do środka samochodu i przez cztery dni trzymali mnie w celi w areszcie tymczasowym.

 

Gdzie nauczył się Pan tej taktyki biernego oporu, którą następnie obrało jeszcze kilku innych opozycjonistów?

 

Bardzo mnie wtedy inspirował Gandhi. W kinach wyświetlali wówczas o nim film, który mnie zafascynował. Zdobyłem o nim książki, miałem ich chyba z dziesięć. Po czym zacząłem stosować jego bierny opór w naszych warunkach. Czy to przez głodówki, czy to przez to, że milczałem w trakcie przesłuchań, czy to przez kładzenie się na ziemię w trakcie zatrzymań. Żeby mnie aresztować, trzeba było co najmniej czterech chłopa. A ludzie, często nawet przypadkowi przechodnie, krzyczeli na nich: Gestapo! Tak jak przed tą kolibą, co estebekom nie podobało się już choćby z tego powodu, że w tej restauracji siedziało akurat wielu obcokrajowców. Gestapo! Krzyczeli też na rynku w Zlínie, co było paradne. Lód zaczynał już się topić. Jeszcze zanim mnie wyrzucili, przez jakiś czas pracowałem jako technik hardware w JZD Slušovice (spółdzielni, która robiła eksperymenty gospodarcze, w drugiej połowie lat 80. na chwilę stając się swego rodzaju gablotą wystawienniczą pierestrojki – przyp. aut.). Kiedyś przyszli tam po mnie estebecy, wezwano mnie do gabinetu dyrektora, gdzie już na mnie czekali. I wyciągnęli mnie dosłownie z biurkiem dyrektora, bo się go trzymałem. Jeden z interweniujących policjantów przeprosił mnie potem: Panie Devátý, proszę się nie gniewać, ja za to nie odpowiadam. Wylosowałem sobie pana. Oni losowali, kto pojedzie mnie aresztować, bo wiedzieli, że będą musieli mnie ciągać.

 

W Zlínie było, jak na warunki Czechosłowacji Husáka, wielu dysydentów. Ile osób w tym regionie rzeczywiście było gotowych podjąć ryzyko i iść na otwartą konfrontację z reżimem?

 

Było sporo takich, co szli na otwartą konfrontację, i sporo takich, którzy nie działali jawnie, ale i tak z nami współpracowali. To było zresztą w planach, bo myśmy różne rzeczy drukowali, przede wszystkim „Informace o Chartě 77”, dla całej republiki robiliśmy jedno czasopismo. Drukowaliśmy zakazaną literaturę, później nielegalne „Lidové Noviny”, no wszystko, co nam wpadło w ręce. Początek tego wszystkiego umiejscowiłbym gdzieś w roku 78, 79, kiedy założyliśmy tak zwany klub Cosmos Tureček, który był jednocześnie klubem piłkarskim i towarzyskim. W okresie największej świetności liczył jakieś 150 członków. Pracowałem wtedy w weekendy w pubie U Turečků, który miał na tyłach salę z barem. To był nasz klub. Płacono składki członkowskie i powstała tam społeczność, z której zresztą narodziło się wiele małżeństw. Wielu ludzi z Cosmosu przyłączyło się do Karty, ogłosili swoje podpisy, a inni podpisali Kartę na tzw. depozyt. Czyli nie ogłosili jeszcze swojego podpisu, choćby dlatego, że to u nich drukowano materiały. Przez jakiś czas drukowało się u mnie w domu, a kiedy już byli blisko zdekonspirowania mnie, po różnych piwnicach i garażach. Papieru zużywaliśmy bardzo dużo, a kiedy człowiek, notabene spalony, kupował dziesięć paczek, nie uchodziło to uwadze StB. Sprzedawcy w papierniczym musieli zgłaszać zakupy dużych ilości papieru. Więc nasi znajomi kupowali nam ryzy pojedynczo. Może się to wydawać trywialne, ale było bardzo pracochłonne i wymagało dużo współpracy. Poprzez Ivana Lampera, który pochodził stąd i przeniósł się do Pragi, nawiązaliśmy bliski kontakt z jego późniejszym praskim środowiskiem, czyli pismami „Revolver Revue”, a później „Sport”, z którego po rewolucji powstał „Respekt”. „Sport” drukowaliśmy dla nich w nakładzie kilku tysięcy sztuk. No i poza tym współpracowaliśmy z katolikami, którzy mieli swoje własne kanały. Świetny był Augustin Navrátil (inicjator pierwszej zbiorowej petycji antyreżimowej, którą do 1988 roku podpisało 500 tysięcy wiernych – chodziło o wolność wyznania – przyp. aut.), niestety dziś prawie zapomniany, a przecież był niesamowitą osobowością. Navrátil miał dziewięcioro dzieci, powielał bibułę na ramce na posterunku odstępowym, na którym pracował, siedział w więzieniu, zaliczył przymusowy pobyt w szpitalu psychiatrycznym, i miał pieczę nad wszystkim. Jednak jeśli chodzi o naszą grupę, ten nasz obywatelski ruch dysydencki, w Zlínie brało w tym udział jakieś 40, 50 osób. Co jak na tamte czasy było petardą. Już po rewolucji przeczytałem w podręczniku dla naczelników StB, że uważają Zlín za jeden z największych ośrodków opozycji po Pradze, przynajmniej pod względem stosunku do liczby ludności. Z czego byliśmy bardzo dumni.

 

Czy zlínska opozycja była bardziej radykalna?

 

Chyba tak. Na przykład, kiedy dokumentowaliśmy dla VONS procesy sądowe, jeździliśmy grupą aż w dziesięć osób. Czasami nie chcieli nas wpuścić do sądu, więc kończyło się to kłótniami, czasem bitką. Często organizowaliśmy różne akcje. Już jako rzecznik Karty starałem się przejąć ten styl i dużo podróżować po republice. I to się na coś przydało. Przyjechałem na przykład na taki pomniejszy festiwal folkowy pod Koryčanami, lato, ruiny zamku, 200-300 osób. I tam mówią mi: Po raz pierwszy widzimy żywego rzecznika Karty. Nawet sympatycy opozycji często myśleli o Karcie jako o zamkniętej kaście. Za wszelką cenę starałem się zburzyć otaczające nas mury.

 

Już wcześniej, w 1987 roku, z podobną krytyką z wnętrza Karty wystąpili twórcy tak zwanego Listu Czterdziestu. Oni również zarzucali czołowym postaciom ruchu dysydenckiego akademickość i niedostępność. Czy był Pan bezpośrednio zaangażowany w tworzenie tego listu?

Dostałem go do przeczytania przed jego upublicznieniem. W liście były rzeczy, z którymi można by polemizować, ale główne przesłanie było właściwe: trzeba otworzyć Kartę. List podpisało wielu młodych sygnatariuszy, ludzi, którzy chcieli, aby działanie Karty było bardziej zdecydowane. Oczywiście zgadzałem się z poglądem, że ruch trzeba otworzyć, wchodzić w starcia i nie bać się działać, a nie tylko siedzieć na daczy i pisać odezwy. Po prostu wyjść do ludzi, nieść kaganek oświaty, protestować. Twierdziłem, że dopóki nie zapełnimy placu Wacława, tu się nic nie zmieni. Co było prawdą, bo kiedy wreszcie ten plac Wacława zapełniliśmy, zmieniło się całkiem sporo. Choć dziś, kiedy znowu rządzą nami estebecy i komuniści, nie jestem już tego pewien. Kiedy w roku, gdy byłem rzecznikiem, przyjechałem gdzieś na imprezę, było widać, że ludzi to cieszy. A podczas moich podróży, zwłaszcza po Morawach, obserwowałem, jak w każdym miasteczku organizują się małe grupki ludzi. I jak potem się razem łączą. To właśnie było moim celem, kiedy obejmowałem rolę rzecznika Karty.

 

W przywództwie opozycji nie mieli problemu z tym, że obrał Pan sobie taki cel?

 

Czasem mieli. Na przykład, było z tym dużo roboty, kiedy po raz pierwszy udaliśmy się na plac Wacława jako rzecznicy Karty – to była rocznica samospalenia Palacha w styczniu ‘88. Drugi rzecznik, Bohumil Janát, który był od katolików, był za, ale trzeci rzecznik, Miloš Hájek, reprezentujący reformatorskich komunistów, był niechętny. Miloš i ja potrafiliśmy się czasem pokłócić nawet o jedno słowo w dokumencie. Uważał, że jest za mocne i musiał się skonsultować ze swoimi towarzyszami... Udało mi się w końcu przeforsować, by upamiętnić osobiście Palacha na placu Wacława. Bukiety, które położyliśmy dla Palacha i Jana Zajíca, leżały tam przez jakieś dwie godziny. Ale to był jakiś początek. Za rok odbyły się tam seryjne demonstracje, znane jako Tydzień Palacha.

To, że został Pan rzecznikiem, było rzekomo pośrednią reakcją establishmentu Karty na List Czterdziestu, jakąś próbą rozładowania napięcia.

 

Nie wiem dokładnie, ale to całkiem możliwe. Wiem jednak, że na rzecznika zaproponował mnie Josef Vohryzek, jeden z rzeczników w roku 1987, jego z kolei przekonali chyba chłopacy z „Revolver Revue”, z którymi dość często się trzymał. O swojej nominacji dowiedziałem się, paradoksalnie, od estebeków. To było pod koniec ’87, czekaliśmy w Zlínie na Vaška Havla, mieliśmy spotkanie z nim tutaj, w Vizovicach, które o dziwo umknęło uwadze StB. Ale na krótko przed jego przyjazdem zgarnęli mnie, zabrali z pracy, gdzie miejscowy naczelnik StB powiedział mi: Panie Devátý, jeśli zostaniecie tym rzecznikiem Karty, to będziecie mieli dopiero z nami używanie, odnotujcie to sobie. I zaczął mi grozić. Milczałem jak zawsze, ale tym razem również ja byłem zaskoczony. Po przybyciu do Zlínu Havel objaśniał mi, na czym polega funkcja rzecznika. Powiedział: Wiesz, Stando, pamiętaj, że demokracja w Karcie – jak najbardziej, ale wszystko ma swoje granice.

 

Czy w tamtym czasie ujawniały się już jakieś różnice poglądów z kierownictwem Karty?

 

Tu i ówdzie. W Pradze często spotykałem się z Petrem Uhlem. Od czasu do czasu opiekowałem się nawet jego dziećmi, odprowadzałem je nawet do szkoły i przedszkola. Jednak kiedy przyszło do dyskusji o polityce, pokłóciliśmy się i woleliśmy nie ruszać więcej tematu. Petr miał bardzo lewicowe poglądy, ma je do dzisiaj, jeśli o tym mowa. Ogólnie rzecz biorąc, kiedy wchodziliśmy w starcia z byłymi komunistami, w imię jedności woleliśmy się z nich wycofać. Ale takie starcia były.

 

 

Czy w swojej radykalnej postawie inspirował się Pan Polakami?

 

Polacy byli rewelacyjni, bez dwóch zdań. Ja obrałem swoją postawę jeszcze przed tym, jak zaczęliśmy z nimi współpracować, mniej więcej w latach ’85-’86. Wtedy zaczęliśmy jeździć do granicy i spotykać się z nimi, mniej więcej dwa razy w miesiącu. A potem mniej więcej raz na pół roku odbywały się te wielkie spotkania, na które chodzili Havel, Michnik i im podobni. Podczas tych naszych mniejszych spotkań wymienialiśmy plecaki z bibułą, przekazywaliśmy sobie wieści i ustalaliśmy,przy którym słupku granicznym spotkamy się następnym razem. Polacy byli dla mnie wzorem do naśladowania w czymś innym – w konspiracji. Polacy to wybitni konspiratorzy, czego doświadczyłem, ukrywając się we Wrocławiu u przyjaciół. Do dziś jestem Polakom wdzięczny za wiele rzeczy, jestem ich wielkim dłużnikiem.

 

Jak to się stało, że po 1989 roku wylądował Pan na politycznej prawicy?

 

Forum Obywatelskie się rozpadało. Ja na przykład wystąpiłem w parlamencie przeciwko Zdeňkowi Jičínskiemu (prawnik, ekspert Karty, później polityk ČSSD – przyp. aut.), który miał przygotować nową konstytucję. Zabrałem głos, że to przecież nie może być tak, żeby demokratyczną konstytucję przygotowywał człowiek, który tworzył socjalistyczną konstytucję z roku 1960 i zapisał w niej wiodącą rolę partii komunistycznej. Osiągnąłem sukces, ale wkrótce potem odbyło się zebranie rzeczników Karty – i nie potrafi Pan sobie wyobrazić, ilu ludzi stanęło wtedy murem za Jičínskim. Jiří Dienstbier (porewolucyjny minister spraw zagranicznych – przyp. aut.) i inni zarzucali mi, że na oczach narodu zadałem Jičínskiemu cios w plecy i tym podobne bzdury. Jednak Vašek Havel stanął wówczas jednoznacznie po mojej stronie i stwierdził, że każda porada, jakiej udzielił mu kiedykolwiek Jičínský, była zła. I żeby się trzymać od niego z daleka. Tak samo widzieli to młodsi uczestnicy tego spotkania. Ten sam konflikt toczył się w polityce od początku lat 90. Skutkiem tego była także ustawa lustracyjna, którą przygotowaliśmy wspólnie z dr. Petrem Tomanem z komisji sejmowej ds. wyjaśnienia wydarzeń 17 listopada. Ostatecznie ustawa lustracyjna przeszła jednym głosem dzięki Janowi Sokolowi (zięciowi filozofa Jana Patočki – przyp. autora). Za co potem Janek Sokol dostał za swoje, jego ludzie z Ruchu Obywatelskiego w zasadzie go opuścili. Tak więc już w Zgromadzeniu Federalnym, również w sprawie lustracji, dość mocno ścieraliśmy się z przyszłymi politykami Ruchu Obywatelskiego, niektórzy byli komuniści w rodzaju Jiříego Dienstbiera dążyli do tego, by zamiatać sprawę pod dywan. Do Ruchu Obywatelskiego oczywiście trafić nie mogłem. Nie chciałem też iść do ODA (Občanská demokratická aliance – Obywatelski Sojusz Demokratyczny – przyp. tłum.), już choćby z tego powodu, że byli tam również bolszewicy, tacy jak Vladimír Dlouhý. Zaparkowałem więc w ODS, aż do 21 sierpnia 1992 roku, kiedy wstąpiłem do Federalnej Informacyjnej Służby Bezpieczeństwa FBIS jako zastępca dyrektora. Przeprowadzaliśmy delimitację, wtedy było jasne, że Czechosłowacja przestaje istnieć. Ostatecznie na czele kontrwywiadu, teraz już czeskiego, stałem do lutego 1997 roku. Ale tu już obowiązuje mnie tajemnica.

 

 

Przełożył Stanisław Ruczaj

Pierwodruk: Dysydenci. Czeskie drogi od totalitaryzmu do demokracji, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2020


 

Tekst powstał jako część projektu Dziedzictwo myśli politycznej czeskiej i polskiej opozycji z perspektywy współczesnych kryzysów – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Forum Polsko--Czeskie 2020. Artykuł wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiona z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 

© Copyright by Ośrodek Myśli Politycznej, 2020

 

Tekst jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz autora i Ośrodka Myśli Politycznej. Utwór powstał w ramach konkursu Forum Polsko-Czeskie 2020. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji i o posiadaczach praw.