Josef Mlejnek jr., Bankructwo legitymizacji. Co powiedziałby nam dzisiaj George Orwell
Tekst powstał w ramach projektu Centrum pro studium demokracie a kultury z Brna i Ośrodka Myśli Politycznej „Wartości w polityce i społeczeństwie. Podstawowe pojęcia polityki w polskiej i czeskiej perspektywie”, realizowanego dzięki wsparciu Forum Czesko-Polskiego.
W powszechnej świadomości George Orwell funkcjonuje jako autor opisujący najciemniejsze koszmary totalitaryzmu. To rzeczywiście racja – jednak Orwell potrafił w tak samo ciemnych barwach przedstawić również demokrację. Wystarczy przewertować jego Dzienniki wojenne, przenosząc się w ten sposób do Londynu przechodzącego przez udręki wojny.
„Dzisiejsze wiadomości są wręcz makabryczne” – pisze Orwell 14 kwietnia 1941 roku – „Niemcy stoją na granicy Egiptu, a brytyjskie jednostki w Tobruku są chyba otoczone, choć Kair temu zaprzecza”. To się jeszcze ciągle mieści w zwykłej rutynie wojny, prawdziwy horror nadejdzie dopiero po zmroku. Wieczorem wybrał się bowiem Orwell do pewnej karczmy, żeby tam o dziewiątej wysłuchać wiadomości. Spóźnił się jednak kilka minut, wypytywał więc karczmarkę, o czym była mowa. „Oj, wiadomości my tutaj nigdy nie włączamy. I tak tego nikt nie słucha. A w pomieszczeniu obok gra pianino - tylko z powodu wiadomości pewnie nie zrobiliby przerwy” – odpowiedziała londyńska barmanka.
Nie ma chyba w wojennych zapiskach Orwella bardziej rozpaczliwego fragmentu. Coś takiego dzieje się w momencie, lamentuje Orwell, „kiedy Kanał Sueski jest w stanie najwyższego zagrożenia. Przypomina to podobną sytuację z czasów Dunkierki, gdy karczmarka, jakbym jej nie zmusił, nie włączyłaby radia (...) Ta sama sytuacja miała też miejsce w 1936 roku, kiedy Niemcy zajęli Nadrenię (...) Od 1931 roku jest tak podczas każdego kryzysu. Przez cały ten czas człowiekowi wydaje się, że wali w jakiś szczelny mur tępoty”.
Orwell nie mógł jednak pokładać zbytnich nadziei również w rządzących – czy też, w tym okresie, raczej dowodzących – elitach. W swoim dzienniku, dnia 22 kwietnia najpierw skrytykował brytyjską strategię, po czym z goryczą dodał: „W tej wojnie najtrudniejsza jest nie tyle doznawana przez nas udręka, tylko świadomość, że rządzą nami ofermy (...) To tak, jakby wasze życie zależało od wyniku jakiejś rozgrywki szachowej – a człowiek tak sobie tylko siedzi, śledzi tę grę, będąc świadkiem zupełnie idiotycznych ruchów i nie mogąc ich w żaden sposób powstrzymać”.
Beznadziejna perspektywa
Westchnienie Orwella niestety pasuje również do życia w pokoju i demokracji, w Czechach, czy gdziekolwiek indziej. Czego można się tak naprawdę spodziewać po wyborach i po ich konsekwencjach, również w okresie długoletniego pokoju? Ludzie, w większości przecież nie śledzący wiadomości (a z pewnością niezbyt dogłębnie), zadecydują, kto obejmie władzę. Kogokolwiek by nie wybrali, z góry wiadomo, że będą to raczej „ofermy”, nie potrafiące się przeciwstawić presjom lobbystów, albo nawet już od dłuższego czasu idące im na rękę. W końcu dlatego też mogą wygrywać wybory – mają dzięki nim pieniądze na kampanię. Wygrywać głosami karczmarek i ich gości, którzy zamiast wiadomości słuchają głupawych szlagierów. Ze zwycięskimi ofermami przeżyjemy następnie kolejne cztery lata. Przez cztery lata będziemy „świadkami zupełnie idiotycznych ruchów”, bez najmniejszej możliwości, żeby jakoś im zapobiec. A podczas kolejnych wyborów cały ten fraszkowaty cykl powtórzymy, aczkolwiek może w nieco innej konstelacji, jeżeli chodzi o konkretną obsadę aktorów. Takie są nasze „wielkie nadzieje”.
Depresję musi jeszcze podsycać świadomość, że od czasów Brytanii Orwella (nie „orwellowskiej”, lecz demokratycznej) ludzkość przeszła burzliwą drogę rozwoju i zaznała kilku rewolucji, uważanych ogólnie za pożyteczne i przyjemne. Oprócz rewolucji seksualnej należy w tym kontekście wymienić kilka fal rewolucji technologicznych, które swe dotychczasowe apogeum osiągnęły w rewolucji informatycznej. Za sprawą Internetu każdy ma dojście do niezliczonych informacji. Oczywiście zależy od każdej jednostki, co z nich wybierze. Większość ludzi zachowuje się jednak podobnie do bywalców londyńskiej karczmy z wiosny 1941 roku. Tylko żywego pianistę zastąpiła przegrywarka „empetrójek”, a knajpianą gadaninę siedzenie przez plazmą (często raczej w domu, niż w karczmie), gdzie leci jakaś tam piłka czy hokej. Przemysł rozrywkowy zadba już o to, żeby było ciągle co oglądać – jeżeli nie odbywa się piłkarska Liga Mistrzów, transmitujemy przynajmniej mistrzostwa Paragwaju w rugby.
Ciekawe, że jeżeli chodzi o zakupy przez Internet, planowanie urlopów, strojenie kanałów sportowych czy darmowe pobieranie filmów, ludzkość wykazuje się dobrym oglądem sytuacji, zdolnościami technicznymi, a nawet pomysłowością. Jeżeli chodzi o obserwację wydarzeń społecznych i zdolność refleksji na ich temat, to raptem wszyscy, mężczyźni i kobiety, schodzą do poziomu stereotypowej „blondynki”.
Poziom wykształcenia statystycznie rośnie - prawie co drugi człowiek jest dziś po studiach. Wcale nie jest jednak wyjątkiem, że dyplomowany absolwent uniwersytetu popełnia podstawowe błędy ortograficzne.
Populizm i nędza
Termin populizm łączymy z reguły z obrazem sprawnego manipulatora politycznego, urzekającego i porywającego tłumy – biedne, łatwowierne, niewykształcone masy. Te następnie w sposób nieodpowiedzialny wrzucają do urn kartki z krzyżykiem postawionym przy jego imieniu. Tak wyglądał „koszmar demokracji”, przewijający się w tekstach filozofów polityki przez cały wiek dziewiętnasty i przez pierwszą połowę wieku dwudziestego. Niemniej w zaawansowanych krajach Zachodu ostatnich dekad nie powinien on już nas straszyć – nie ma tu już przecież żadnych biednych i niewykształconych mas. Według założeń sprzed mniej więcej stu lat, właśnie likwidacja nędzy oraz rosnący poziom wykształcenia miały pozbawić ludzkość społecznych napięć, a tym samym również tarć politycznych. Miała nadejść epoka spokojnie się rozwijającego, technologicznie zaawansowanego społeczeństwa, pozbawionego większości dotychczasowych przesądów i źródeł ucisku.
Najpierw „widzimy świat prawie osiągający apogeum bogactwa i dobrobytu. Ludność upatruje w nim również szczyt bezpieczeństwa. Kiedy myślący obserwator patrzy dziś wstecz na intelektualne dzieje tego okresu, z całej plątaniny mądrości i błędów najbardziej rzuca się w oczy owo złudzenie bezpieczeństwa. Porównując jednak kondycję ludzkości na początku dwudziestego pierwszego wieku z kondycją któregokolwiek z wcześniejszych okresów historii, zrozumiemy może po części tą ślepą pewność siebie. Nie chodziło raczej o rozsądne zaufanie, tylko o nieuchronne konsekwencje długotrwałego dobrobytu. W ich rozumieniu ludziom powodziło się świetnie. Z pewnością nie przesadzimy mówiąc, że całą ludność regularnie zaopatrywano żywnością w stopniu bardziej niż wystarczającym, a ówczesne statystyki demograficzne świadczą o dotąd niespotykanym stopniu poprawy sytuacji zdrowotnej, jak i o powszechnym wzroście inteligencji i stałym doskonaleniu wszystkich umiejętności czyniących życie życiem. Przeciętny człowiek mógł bez szwanku podróżować przez trzy czwarte zasiedlonej planety, wybrać się w podróż dookoła świata za mniejszą sumę, niż jaką rocznie zarobił sprawny rzemieślnik. I co roku, co miesiąc pojawiało się jakieś nowe osiągnięcie: przybył nowy wynalazek, nowa maszyna!” Tak w powieści Wojna w przestworzu, wydanej w 1908 roku, napisał Herbert George Wells. W cytacie celowo zmieniłem jedno słowo: zamiast „na początku dwudziestego wieku”, jak podaje oryginał, napisałem „dwudziestego pierwszego”. Poza tym nie zmieniłem niczego. A jednak cytat pasuje jak ulał również do dzisiejszych czasów. Dowodzi to niewątpliwie wielkiej dalekowzroczności autora, prekursora gatunku tzw. literatury fantastyczno-naukowej, paradoksalnie uważanej przez bywalców naszego zmechanizowanego świata, korzystających pełnymi garściami z cudów nauki bez zrozumienia istoty funkcjonowania nawet zwykłego telefonu komórkowego, za łatwą lekturę dla dorastającej młodzieży.
„Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”, mówi jedno z najbardziej znanych ewangelijnych zdań Jezusa. Liczba interpretacji tego zdania przewyższa chyba ilość gwiazd na niebie, natomiast „fantasta naukowy” Wells odsłania przed nami przynajmniej jedno istotne, a pomijane znaczenie: dobrobyt zwyczajnie prowadzi do utraty czujności, do rozleniwienia, a wręcz ogłupienia. Co z pewnością jest dziwne, gdyż wyższy standard życia powinien człowiekowi dać więcej czasu i możliwości, by studiować i myśleć. Jak się jednak okazuje, chodzi o założenie całkowicie błędne i naiwne. Dobrobyt wiąże się z bezrefleksyjnym korzystaniem, przy czym ludzie wcale nie czują obaw na przykład z tego, że, słowami Wellsa, „ich system kredytowy i finansowy sprawia wrażenie wręcz olśniewającej chwiejności”. Póki pieniądze wpływają na konta, póki można za nie w supermarketach coś kupić, nikt nie ma wątpliwości co do trwałości gospodarczych i innych fundamentów cywilizacji.
Bankructwo cywilizacji?
Wojna w przestworzu Wellsa opisuje destrukcję zaawansowanej cywilizacji na całej Ziemi, spowodowaną wyniszczającym konfliktem, w którym główną rolę odgrywają olbrzymie statki powietrzne. Co w rozumieniu jakiegoś współczesnego „mądralińskiego” wcale nie musi dowodzić szczególnej dalekowzroczności, natomiast po zastąpieniu statków powietrznych bombowcami z drugiej wojny światowej czy rakietami z głowicami jądrowymi, a więc kolejnymi etapami rozwoju sił powietrznych, również dzisiejszy czytelnik musi docenić dalekowzroczność autora, skądinąd bardzo dokładnie analizującego przyczyny i konsekwencje nowoczesnej wojny powietrznej.
W ujęciu Wellsa, cywilizacja upada przede wszystkim dlatego, że „pomysłowość w sferze techniki wyprzedziła w rozwoju organizację duchową i społeczną”. Proroctwo, które od czasów wydania jego powieści spełniło się – nie tylko podczas dwóch wojen światowych - w okrutny sposób.
Dzisiejszej cywilizacji zachodniej zagraża jednak coś innego, niż pustosząca je wojna – ogólne bankructwo. Demokratyczny kapitalizm nadział się prawdopodobnie na szczyt własnych możliwości, tak jak Titanic na górę lodową czy Costa Concordia na rafę. Demokracjom grozi upadek, nie tyle polityczny, co gospodarczy. Nie ma chyba żadnej niezadłużonej demokracji, a wbrew temu, że niektóre kraje utrzymują poziom zadłużenia w stosunku do PKB w podobno znośnych granicach, powodów zadłużenia nie usunięto, przeciwnie, nadal jest ono fundamentem całego systemu, który równocześnie podkopuje.
Winą za pogrążanie cywilizacji demokratycznego kapitalizmu w długach przypisujemy z reguły demokracji, a nie kapitalizmowi. Politycy obiecują, a pod wpływem tych kuszących obietnic, których następnie gospodarka nie jest w stanie udźwignąć, wyborcy głosują. Remedium na pułapkę zadłużeniową upatrujemy w zaciskaniu pasa, a problem polityczny w tym, jak skłonić wyborców do przyjęcia takiej interpretacji i jej niemiłych konsekwencji. Według niej, w Czechach najbardziej nowoczesnym wcieleniem populisty jest polityk pokroju socjaldemokraty Vladimíra Špidly, powtarzający mantrę, że „źródła by się znalazły”.
Dlaczego jednak ten oszałamiająco rozwinięty technologicznie świat tak bardzo boryka się z długami? Czy jego problemy nie tkwią w czymś innym, niż tylko w nieodpowiedzialnej rozrzutności świadczeń socjalnych, w hipertrofii państwa opiekuńczego? Czy kapitalizm naprawdę nie jest w tej kwestii bez winy?
Aldous Huxley opisuje w swojej słynnej, natomiast w Czechach tak naprawdę nieznanej, antyutopii Nowy wspaniały świat zaawansowane społeczeństwo konsumpcyjne, ubóstwiające Henry’ego Forda, gdzie istnieje „obowiązek konsumpcji”, a każdemu od dzieciństwa wpaja się zasadę, że „lepiej wyrzucać, niż naprawiać”. Sam Ford był w pełni świadom tego, że wprawdzie z punktu widzenia efektywności samej produkcji dobrze by było spychać płace w dół, natomiast wtedy po prostu nic by nie sprzedał. Na podaż po prostu musi odpowiadać popyt. Słowami Forda z książki Dziś i jutro: „sytuacja wymaga wypłacania najwyższej pensji, gdyż inaczej nie uruchomi się koło siły nabywczej.”
A „koło siły nabywczej” utrzymuje się w ruchu (co już nie jest wynalazkiem Forda) również poprzez redystrybucję, zasiłki społeczne itp. Zresztą, wraz z wyraźnym spadkiem emerytur upadłyby na przykład odnotowujące dotąd potężny rozwój branże takie jak rejsy wycieczkowe (w rodzaju Costa Concordia), gdyż właśnie emeryci stanowią ich główną bazę konsumencką. „Nie ma prawdziwego dobrobytu, póki robotnik, produkujący zwykły towar, nie jest w stanie kupić własnego produktu. Właśnie zatrudnieni przez was pracownicy wchodzą w skład waszej publiczności. Tak powinno być wszędzie, jednak jeden z europejskich kłopotów polega na tym, że od robotnika nikt się nie spodziewa, że kupi własny produkt. Co po części spowodowane jest tym, że Europa w przeszłości tyle towaru wysyłała za granicę, nie myśląc właściwie o wewnętrznym rynku” – napisał również Henry Ford w książce Dziś i jutro, wydanej w 1926 roku. Po prawie dziewięćdziesięciu latach od jej wydania czasy oczywiście się zmieniły, niemniej słowa Forda przystają dziś (czy wkrótce bedą) do Chin.
Poszukiwanie nowych rynków ma jednak wymiar nie tylko terytorialny. Może też chodzić o wzbudzanie nowych pragnień i namiętności, które nowy produkt niby „zaspokoi”. Komercyjna machina reklamowa, w swoich metodach całkiem porównywalna do propagandy dyktatur totalitarnych, zatroszczy się już o odpowiednią falę popytu. Ta da pracę tysiącom ludzi, a wynagrodzenia z ich kont powędrują dalej, zaspokajając inną falę popytu. I tak w kółko, cały czas. W perspektywie jednego, dwóch stuleci powoduje to niebywały wzrost gospodarki, stopy życiowej, rozwój technologii. Ostatecznie jednak nie prowadzi do niczego dobrego.
Życie daje wiele przyjemnych możliwości, natomiast pracodawca zmusza do podnoszenia kwalifikacji (nie rzeczywistego wykształcenia, tylko wąskiej specjalizacji do pełnienia określonej funkcji), a hipoteki i kredyty wymagają regularnych spłat... Współczesny człowiek jest więc w konsekwencji tylko zestresowanym niewolnikiem zewnętrznych czynników materialnych, zabiegany stara się sprostać swoim zobowiązaniom, dodatkowo usiłując, jak to się określa, „korzystać trochę z życia”, słowem konsumować. Nic dziwnego, że rozpadają się rodziny, że na świat przychodzi coraz mniej dzieci. Społeczeństwo starzeje się demograficznie, udział ludzi w wieku produktywnym jest coraz niższy, natomiast służba zdrowia, również pod wpływem postępu technicznego i pobudzania popytu przez przemysł farmaceutyczny, jest coraz droższa. Wydatków jest za wiele, przychody są zbyt niskie, nożyce cen się rozwierają, katastrofa nieuchronnie się zbliża...
Wypasione życie
Wzajemnie powiązany rozwój rynku, technologii, państwa opiekuńczego i wolności doprowadził zachodnią cywilizację do niespotykanego w dotychczasowej historii dobrobytu, z którego była ona niezwykle dumna, a który, nawiasem mówiąc, czynił ją nieosiągalnym „rajem na ziemi” w oczach milionów żyjących w komunizmie, czy ściślej w „realnym socjalizmie”. Nie tylko na demokracji, ale także właśnie na dobrobycie bazowała legitymizacja Zachodu, podczas gdy komunistyczny „nie-dobrobyt” – zwłaszcza w konfrontacji ze światem, dostrzeżonym przynajmniej na mgnienie oka za sprawą zachodnich kryminałów, nieopatrznie nadawanych przez komunistyczną państwową telewizję – odbierał systemowi komunistycznemu legitymizację. Teraz jednak „rozpędzona machina” demokratycznego kapitalizmu stanęła prawdopodobnie na progu głębokiego kryzysu ustrojowego, którego konsekwencje trudno dziś przewidzieć.
„Tu po prostu trzeba nam czterech punktów: po pierwsze ustawa o referendum, po drugie ustawa o odwołaniu polityków, po trzecie, żeby pracownicy państwowi mieli najwyżej dwukrotność przeciętnego wynagrodzenia, bez jakichkolwiek dodatków, a po czwarte, skoro siedzę w parlamencie czy w senacie, nie mogę mieć prawa do działalności gospodarczej, nie powinienem mieć prawa do dodatkowego zatrudnienia. Ja chodzę do roboty, muszę ją wykonywać, na wszystko inne brak mi czasu. Jeżeli ten ma czas na coś innego, to nie robi uczciwej roboty. Jeżeli przeforsujemy te cztery punkty, to mamy wypasione życie” – zdradził 21 kwietnia tego roku przed kamerą czeskiego portalu Novinky.cz jeden z rozgoryczonych uczestników praskiej demonstracji związkowców. Chodzi oczywiście o popis ludowego populizmu, przy czym postulatowi numer trzy minister finansów Kalousek, przez demonstrantów przeklinany, pewnie z radością by przyklasnął. Najważniejszy jest jednak finał całego przemówienia, owe – „wypasione życie”. Anonimowy obywatel siarczyście, językiem knajpy, lecz dokładnie, wskazał źródło legitymizacji wszystkich nowoczesnych systemów politycznych: autorytarnych, totalitarnych i demokratycznych. Wszystkie w ostatecznym rozrachunku obiecały czy obiecują de facto jedno i to samo: dobrobyt czyli „wypasione życie”. Różnią się metodami, jak go osiągnąć, jednak dziejowy sukces w tym wyścigu o najbardziej wypełnione korytko odniósł tylko demokratyczny kapitalizm (a więc połączenie demokracji i na różny sposób regulowanego rynku). Wychodzi jednak na to, że wcale nie zwyciężył na zawsze. Co z tym począć?
Populizm w stylu „źródła by się znalazły, oni je przed wami ukrywają”, prowadzi oczywiście do katastrofy. Główny problem jednak prawdopodobnie polega na tym, że również niepopulistyczna „odpowiedzialność budżetowa” w postaci obcinania wydatków państwa może nieszczęście tylko odsuwać w czasie, nie zażegnując go. To tak, jakby nasze życie, cytując raz jeszcze Orwella, „zależało od wyniku jakiejś rozgrywki szachowej – a człowiek tylko tak sobie siedzi, śledzi tę grę, będąc świadkiem zupełnie idiotycznych ruchów i nie mogąc ich w żaden sposób powstrzymać”. Zmianę na lepsze mogłaby wywołać tylko jakaś rzeczywiście radykalna reforma, na którą jednak – wracając do H.G.Wellsa – „duchowa i społeczna organizacja” ludzkości nie jest gotowa. Musiało by bowiem chodzić o zasadniczą zmianę paradygmatu legitymizacji, żeby dobrobyt i konsumpcja nie były już jej „kamieniem węgielnym”. Co dziś oczywiście sprawia wrażenie całkowitej utopii.
Tłumaczenie Lucie Szymanowska, Maciej Ruczaj
Josef Mlejnek jr. - politolog i publicysta. Pracuje w Instytucie Politologii Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Karola w Pradze. Zajmuje się transformacją ustrojową, systemami konstytucyjnymi i wyborczymi, regionem Europy Środkowej i Wschodniej. Jako komentator wydarzeń krajowych i zagranicznych współpracuje z szeregiem mediów drukowanych i elektronicznych - przede wszystkim z dziennikiem „Lidové Noviny”, Radiem Czeskim oraz publiczną Telewizją Czeską. Jest również redaktorem społeczno-kulturalnego czasopisma „Babylon”.