Václav Benda, Katolicyzm a polityka – korzenie i perspektywy dzisiejszej sytuacji
Choć nie jest to być może ładny zwyczaj, zacznę jednak od wyznaczenia granic tego, czym poniższy tekst nie jest. Przede wszystkim nie jest to analiza historyczna: jeśli przytaczam tu fakty historyczne, robię to dość niekompetentnie i bez jakichkolwiek naukowych ambicji. Nie próbuję również udowadniać swoich tez, a jedynie ilustrować, ułatwić ich zrozumienie czytelnikowi, który nie jest zaznajomiony z naszymi warunkami.
Powyższa uwaga jest właściwie reakcją na wyzwanie, wynikłe po licznych dyskusjach, przede wszystkim z czeskimi, a niekiedy słowackimi i polskimi przyjaciółmi – dyskusji w większości rudymentarnych i dość nieporadnych. Wynika z tego kolejne ograniczenie: z góry przezornie rezygnuję z jakichkolwiek definitywności, czy to odnośnie zakresu ujęcia, czy głębi przedstawienia problemu. Spróbuję tu wyrazić wyłącznie swoje – i podkreślam to również wyborem formy gramatycznej – pierwszej osoby - całkowite wrażenie, w możliwie jak najlepiej ukształtowany, również jednostronnie spuentowanej formie. Chcę bowiem wywołać dyskusję, nie ją podsumowywać czy zamykć.
Wreszcie będę mówić niemal wyłącznie o czeskim katolicyzmie – po prostu dlatego, że o słowackich warunkach wiem żałośnie mało. Ogólnie mam wrażenie, że słowacki katolicyzm jest znacznie bliższy polskiemu niż czeskiemu: stosunkowo liczna podstawa, bezproblemowe powiązania z tradycją narodową, nieprzerwana ciągłość historyczna, a więc i znaczny konserwatyzm itd. Chyba z tą tylko różnicą, że polityczny katolicyzm był na Słowacji historycznie powiązany z faszyzującym państwem słowackim: co do dziś prezentuje nie tylko polityczny bicz, hojnie i niewybrednie stosowany, ale również głęboka trauma, z którą ten polityczny katolicyzm nadal jeszcze walczy. Widzę w tym ważną – choć nie jedyną – przyczynę, dlaczego pomimo licznych analogii między słowackim a polskim kościołem katolickim, ich polityczne wpływy i aktywność są całkowicie nieporównywalne. Mimo to z góry przepraszam słowackich i polskich przyjaciół za uproszczone wyobrażenie na temat ich sytuacji, do której niekiedy się uciekam w tym i w innych paradygmatach.
Chciałbym do wszystkich obwarowań niniejszego prologu dołożyć przynajmniej coś pozytywnego. Jestem przekonany, że właśnie kościoły Europy Wschodniej są powołane do tego, by rzec teraz decydujące słowo, które wyprowadzi kościół powszechny z napięć i wahań. Jednak nie jest to przedmiotem mojego komentarza i mogę tu ten radosny wymóg i zarazem olbrzymią odpowiedzialność tylko konstatować. Jednocześnie obecny jest tu również kryzys i polityczny marazm. Przy tej okazji znaczną uwagę poświęca się trzeciemu światu i wielu pokłada w tym duże nadzieje. Zgadzam się z tym w takim sensie, że każde rozwiązanie, które nie brało pod uwagę istnienia i problematyki trzeciego świata, albo chciało wręcz zrealizować coś na przekór niemu, z góry skazane jest na klęskę. Zdecydowanie jednak nie sądzę, ze moglibyśmy spodziewać się w polityce jakichś nowych ścieżek, uniwersalnych odpowiedzi – to, co dostrzegamy na horyzoncie świata (i nie brakuje prawie niczego, ani najlepszego, ani najgorszego), to nie przejawy kryzysu, lecz chaosu. W dodatku chaosu niepoddanego wystarczającym siłom kształtującym, bowiem gros energii tej większej części ludzkości będzie niestety jeszcze długo zużywana na bezpośrednie próby przetrwania. Nawet w krajach bloku wschodniego lub w tradycyjnych demokracjach Zachodu, nie można jednak mówić o zdrowej polis, o dynamicznym życiu politycznym: przejawy kryzysu są zbyt widoczne. Na tym jednak kończy się wszelka zgoda: poza tym chodzi o przejawy całkiem odmiennego charakteru, nieporównywalne na żadnym sensownym teoretycznym ani praktycznym poziomie – jako najlepsza analogia wydaje mi się tu różnica między chorym organem a złośliwym nowotworem. Zachodnia lewica w najszerszym słowa znaczeniu może mieć sto razy rację w analizach krytycznych życia politycznego w swoich krajach: dopóki nie zrozumie przepastnej głębi wspomnianej różnicy między totalitaryzmem a demokracją (a ona jej nie rozumie i ewidentnie z kluczowych przyczyn nawet nie chce zrozumieć), nie mogę obdarzyć zaufaniem jej działań ani rozwiązań. To jeden z wielu powodów – o niektórych wspominam dalej – dlaczego wierzę, że właśnie narody bloku wschodniego są w tej chwili powołane do sformułowania podstaw pod radykalny, nowy porządek polityczny, do zaproponowania punktu wyjścia z ogólnoświatowego kryzysu politycznego.
Już zaznaczyłem, że jeśli chodzi o przyszłe zadanie naszych narodów przy odrodzeniu kościoła i życia politycznego, wyprowadzam swój optymistyczny i maksymalistyczny wymóg z tej samej podstawy. Na ile z tego powodu moja uwaga będzie się zwracać ku przyszłości, na tyle będzie rozwijać właściwie jedyny temat: misję katolików i chrześcijan, by sformułować nowe formy polis. Jestem bowiem przekonany, że tu i teraz jesteśmy postawieni przed jedynym problemem, który teoretycznie można tak samo adekwatnie sformułować jako pytanie o nową teologię, nową treść wiary, filozofię i naukę czy nową polis. Praktycznie jednak ma we wschodniej Europie aspekt polityczny - co w historii chrześcijaństwa jest dość wyjątkowe – nawet dlatego, że właściwie każdy przejaw wiary jest automatycznie oceniany jako politycznie (co w moim kraju zwykle oznacza też niestety pod względem policyjnie) znamienny akt.
Krótko po napisaniu powyższych linijek dowiedziałem się, że przedstawiciel polskiego kościoła i jednocześnie znany teolog nowego rodzaju (nowego w sensie ewangelijnym, który ma niewiele wspólnego ze standardową polaryzacją konserwatywni – postępowi) krakowski biskup, Karol Wojtyła, został wybrany papieżem. Akt ten jest wspaniałą obietnicą, że sformułowane wcześniej nadzieje nie są tylko czystą spekulacją, a tym, którzy nie wyznają mojej wiary w bezpośrednie wykorzystanie urzędu kardynalskiego przez Ducha świętego, ten wybór daje prawo by zaproponować, że zbyt pesymistycznie oceniałem zdolność kościoła i świata do pokonania współczesnego kryzysu.
Kiedy w 1918 roku powstała niepodległa Republika Czechosłowacka, jej ludność była w przeważającej większości – przynajmniej formalnie – katolicka, podczas gdy oficjalna idea jej państwowości do pewnego stopnia wychodziła z antykatolickiej tradycji reformacji (co było wprawdzie historyczną bzdurą, ale również adekwatną karą za duchową, kulturową i polityczną sterylność ówczesnego kościoła katolickiego u nas). Ten wyjściowy paradoks zainicjował w obu częściach państwa odrębny bieg dziejów. Słowacki katolicyzm – bardziej masowy, żywszy i autentyczniej narodowy – zdołał zachować decydujący wpływ polityczny, ale za cenę odrzucenia nie tylko państwowości czechosłowackiej, ale również tradycji demokratycznej. Z kolei czeski katolicyzm odwrotnie: z polityki i w ogóle z aktywnego współtworzenia ogólnego klimatu w zasadzie zrezygnował i ograniczył się do niewyraźnej i niezbyt udanej obrony tradycyjnych pozycji. Jedyny znany wyjątek prezentowały zorientowane na katolicyzm prądy artystyczne – szczególnie literackie, wobec których wprawdzie oficjalne kręgi kościelne zajmowały stanowiska pejoratywne, albo w najlepszym razie pełne podejrzeń.
Komuniści potrafili wykorzystać wspomniany historyczny handicap słowackiego katolicyzmu i już między rokiem 1945 a 1948 ich – odwrotną kombinację politycznych i policyjnych metod – zupełnie wykluczyli ze sceny politycznej: nic tutaj nie pomogło miażdżące zwycięstwo w wyborach, desperackie wsparcie pozostałych sił demokratycznych ani nawet lewicowe „konkury” niektórych katolickich polityków.
W przeciwieństwie od tego, kościół katolicki na ziemiach czeskich reprezentował w czasie przewrotu komunistycznego w 1948 roku jedyną wpływową i zorganizowaną siłę, nieskompromitowaną ani nieskorumpowaną poprzednią polityką ustępstw na rzecz komunistów, i defensywnej z nimi współpracy. Zarazem była to jednak siła politycznie niedoświadczona i niegotowa do walki politycznej. Reakcja kościoła była proporcjonalna do tej sytuacji: z jednej strony nawet nie próbowała aktywnie wpłynąć na przebieg zdarzeń, z drugiej jednak zdecydowanie odmawiała usankcjonowania efektów przewrotu, „realistycznie” ocenić nowy układ polityczny i przystać na początkowe konkury komunistów. Dzięki temu poniekąd donkiszotowskiemu stanowisku, kościół katolicki stał się pierwszym i demonstracyjnym obiektem systematycznej represji. Przede wszystkim zlikwidowano potencjał organizacyjny i intelektualny. Biskupi zostali internowani lub byli wszyscy więzieni. Zakony zostały w 1949 roku de facto zlikwidowane i z 12 000 zakonników 8000 trafiło do więzień lub zostało internowanych, gdzie przeciętnie spędzili pięć lat na osobę (przeorowie niektórych zakonów zostali wypuszczenia dopiero na wiosnę 1968). Znaczna część świeckich księży została uwięziona lub pozbawiona możliwości wykonywania swego powołania. Również dziesiątki tysięcy katolickich laików spędziły długie lata w więzieniu: a spośród przednich intelektualistów, zwłaszcza pisarzy – mało komu udało się uniknąć więzienia. Kolejne dziesiątki tysięcy katolików wszystkich wspomnianych kategorii uniknęło podobnego losu wyłącznie dzięki emigracji. Na ostrą dyskryminację i administracyjne sankcje byli narażeni Wszyscy, którzy nadal mieli odwagę, żeby wyznawać swoją wiarę.
Przed Bogiem wszystko jest jasne i całe to poniesione cierpienie nie zostanie zapomniane i z czasem przyniesie owoc. Mam tutaj jednak oceniać skutki tego stanowiska kościoła z ograniczonego, ludzkiego, a przede wszystkim politycznego punktu widzenia. Dla dwudziestolecia między rokiem 1948 a 1968 odpowiedź wydaje mi się jasna: surowe represje, odpadnięcie „letniej” większości, ograniczenie życia kościelnego do minimum rytualnych gestów – to wszystko jest w moim mniemaniu bardziej, niż zrównoważone wysokim kredytem moralnym, który wtedy kościół katolicki nabył w oczach całego społeczeństwa. Kościoły ewangelickie weszły w tych latach na drogę kompromisu z reżimem komunistycznym, który umożliwił im zachowanie pewnej – choć ograniczonej – przestrzeni dla życia religijnego i uchroniła je – choć relatywnie – przed systematycznymi represjami. Pomimo to wspomniany okres potwierdza priorytet prawdy przed pragmatyzmem: ożywienie – często oryginalnie motywowane politycznie – religijnej świadomości, zwłaszcza wśród młodzieży i inteligencji, jest w przeważającej większości nakierowane na uciskany i niszczony kościół katolicki. Rozwój ostatniej dekady (po roku 1968) jednak wyraźnie problematyzuje ową prostą ocenę. W środowisku ewangelickim dzięki bardziej przychylnemu losowi – nawet jeśli okupionemu niemałą ofiarą u dowolnych ołtarzy – wytworzyła się sytuacja, w której kierownictwo kościoła reaguje na nacisk mocarstwowy przynajmniej z powściągliwą rezerwą i kiedy pewna część prostych wierzących i duchownych tak czy inaczej aktywnie i dzielnie angażuje się społecznie. W przeciwieństwie do tego, kościół katolicki płaci ciężką daninę za swój poprzedni okres odwagi i wydaje się, że na jakimś „kacu” przepuszcza nagromadzony skarb cierpienia i wypływający z niego moralny kredyt. Ci, którzy przeżyli długie więzienie są starzy i z niewielkimi wyjątkami zmęczeni i sceptyczni (chociaż tych wyraźnie „złamanych” jest również bardzo niewielu). Najwyższa hierarchia kościoła częściowo składa się właśnie z takich ludzi, częściowo z tych, którzy – dobrowolnie lub pod naciskiem – zostali marionetkami lub bezpośrednimi współpracownikami StB: naturalnym efektem jest jej całkowita służalczość wobec władzy państwa. Uprawiana przez dziesięciolecia polityka rozdawania i odbierania państwowych zgód na wykonywanie działalności duszpasterskiej (w niektórych okresach ponad 50% księży było pozbawionych wykonywania swojego urzędu), systematycznego przenoszenia aktywniejszych księży z parafii do parafii, celowego – a nawet wykorzystującego metody psychologiczne i socjologiczne – usuwania co zdolniejszych studentów i nauczycieli z seminariów itd., zatem ta polityka zrobiła swoje, również w szeregach księży. Stopień politycznej i kulturowej izolacji jest wysoki, znaczna część niższego duchowieństwa (choć tu sytuacja jest nieporównywalnie lepsza niż u hierarchów) jest w tym czy innym stopniu „połączona” z oficjalną władzą i przede wszystkim brakuje skutecznej solidarności między grupami wierzących i ich pasterzem – i właśnie dzięki takiej solidarności liczne wspólnoty ewangelickie zdołały się w ostatnim czasie obronić, a niekiedy nawet oprzeć się różnym represjom. Nieśmiałe oficjalne próby posoborowe o poszerzenie udziału laików w życiu kościoła, zostały po 1968 roku całkowicie stłumione. Jednocześnie jakiekolwiek pozaliturgiczne kontakty – czy to między wierzącymi nawzajem, czy między księżmi i laikami – są ścigane administracyjnie i zgodnie z obowiązującym czechosłowackim kodeksem prawnym mogą być nawet ścigane karnie. Przytoczę tutaj jeden konkretny przykład - może nie najbardziej rażący, ale ciekawy pod względem stosunków polsko-czechosłowackich. Na obozie katolickich esperantystów w sierpniu 1977 w Herborticach, podobno polski i czeski ksiądz (p. Zielonek i p. Srna) odprawiali przed pobudką w namiocie Mszę Świętą – za wiedzą kierownika obozu J.Šváčka oraz w obecności niektórych uczestników obozu. Pan Sarna niedługo potem został pozbawiony państwowej zgody i teraz prowadzone jest przeciwko niemu oraz p. Šváčkowi postępowanie karne z powodu „utrudniania nadzoru nad kościołami i wspólnotami religijnymi” (§ 178 cs. kk) i grozi im do dwóch lat pozbawienia wolności.
To, co starałem się choć zaznaczyć w poprzednich akapitach, jest wynikiem powszechnej i starannej „decymacji kadr” (choć słowo decymacja to tutaj eufemizm) – tak czy inaczej trzeba było się z tym liczyć. Jednak za najpoważniejsze i politycznie najniebezpieczniejsze uznaję pewien efekt psychologiczny, który długie dziesięciolecia terroru wywołały. Przeważająca większość czeskich katolików jest bowiem przekonana (i niestety wielokrotnie przekonała się o tym na własnej skórze), że już samym tylko pójściem na nabożeństwo i prywatnym wyznaniem wiary wyrażają odwagę i chęć cierpienia dla sprawy Chrystusa w takim stopniu, że nikt nie ma prawa od nich wymagać dalszych przejawów obywatelskiej odwagi i zaangażowania. Oczywiście również w tym stanowisku jest element rozczarowania i wymiany „Królestwa Bożego” za pewne zasiedlenie w świecie – chociaż w roli drugoplanowych i dyskryminowanych obywateli. Jest w tym również element uprawnionego braku zaufania do niegdysiejszych prześladowców, którzy są teraz bezkarni i głośno domagają się powszechnej solidarności – często nie dając wystarczającej gwarancji, że tam, gdzie mówią o prawach, nie mają na myśli swoich utraconych przywilejów. Mimo to, nawet jeśli ich osądzamy czy usprawiedliwiamy, stanowisko to pozostaje faktem politycznym i należy się z nim w przyszłości liczyć. W dodatku istnieje niebezpieczeństwo, że również ci, którzy podczas codziennego stykaniu się z absurdem i niesprawiedliwością życia społecznego, dostrzegą moralną nieznośność takiego stanowiska i spróbują je przełamać (zdarza się to czasem każdemu uczciwemu wierzącemu, który ma oczy i uszy), że pod naciskiem już zautomatyzowanej autocenzury, ograniczy się tylko do jakiegoś „minimalnego” gestu. Dla ilustracji tego, o czym mówię, przytoczę przykład dobrej i wykształconej katoliczki, która niedawno odmówiła podpisania petycji, w ramach protestu grupy wierzących, jako zbyt nierozsądnego drażnienia władzy i wskazywała, że nawet w latach pięćdziesiątych dało się coś robić, że np. ona sama mogła wysyłać do uwięzionych i internowanych księży paczki z bułkami. Nie chciałbym, żebyście z tego powodu nie docenili wytrwałego i odważnego poświęcenia tej kobiety i kładli tego rodzaju „waniliowy katolicyzm” na poziomie „gulaszowego socjalizmu”; Za podobne dobre czyny wielu bowiem u nas powędrowało (a czasami nadal wędruje) na długie lata do więzienia. W ramach indywidualnych starań o zbliżenie się do Prawdy (a więc o zbawieniu) również jako przykład dla niedalekiej okolicy uznaję tego typu poczynania za niezastąpione i ze wszech miar godne pochwały. Ale jesteśmy w sytuacji, kiedy samo towarzystwo uniwersalnego kościoła, gdy polis w najszerszym słowa znaczeniu jest zagrożona u swoich najistotniejszych podstaw i każdy, chcąc nie chcąc stoi przed wyzwaniem: co wolisz ocalić: życie swoje, czy życie tego społeczeństwa, tego tak ciężko umęczonego ciała Chrystusa? I stając twarzą w twarz wobec tego wyzwania wyżej wspomniane zachowanie jest samo w sobie niedostateczne i jako przykład nawet niebezpiecznie mylące. Ponieważ podobnie jak olbrzymia większość narodu praktykowana jest ucieczka z życia obywatelskiego do sfery rodzinnych czy przyjacielskich stosunków również i ono jest – może liczniejszym – odwrotem: odwrotem do getta, dobrowolną rezygnacją z otwartości i uniwersalnej współodpowiedzialności.
Jak się ma ta głęboko pesymistyczna ocena sytuacji czeskiego katolicyzmu do optymistycznych widoków – nawet politycznych – głoszonych na początku tych rozważań? Nie chcę ich automatycznie wyprowadzać z owego Sołżenicynowego „klejnotu cierpienia”, ponieważ wierzę, że każde cierpienie ma sens, i w końcu zostaje jakoś docenione; taka ocena nie musi być bezpośrednia - jest to ostatecznie rozprawa polityczna. Ponadto moja odpowiedź nie powinna – przynajmniej wprost – wynikać z perspektyw powstałych dzięki wyborowi papieża, bowiem wybór ten w zasadniczy sposób wpłynie na rozkład sił i dynamikę czeskiego katolicyzmu; przecież już wcześniej miałem nadzieję, zanim doszło do tego przełomowego wydarzenia.
Skoro akapit wcześniej celowo na sztywno sformułowałem wyzwanie, przed jakim stoją dziś katolicy (i pewnie też ich słowaccy, polscy i inni bracia), chciałem w ten sposób podkreślić warunki, które muszą być twarde i bezkompromisowe, dzięki którym może się zrealizować ich nadzieja, żeby „być solą ziemi”.
Ale właśnie dlatego, że sens tego przesłania Chrystusa przesunąłem z warstwy duchowej – z poziomu osobistego stosunku do Królestwa Bożego – do poziomu politycznego, a nawet nie boję się powiedzieć do poziomu walki o władzę polityczną, otworzyłem podejście do owego podstawowego źródła nadziei: również tej tutejszej. Dla większości naszych chrześcijan komunizm był i jest tożsamy z Szatanem i Antychrystem – chętnie się z nimi zgodzę. Miał jednak podwójną postać historyczną: w latach pięćdziesiątych był bardziej Lucyferem (=niosącym światło), najwznioślejszym z boskich aniołów, duchem podstępu, oszustwa i wiecznej ulotności. Była to w zasadzie manichejska walka dobra ze złem, kiedy kłamstwo swoim krzykiem występowało przeciw prawdzie, łudząc swoją logiką na przekór rzeczywistości, drogą do upadku poprzez swoją łatwość, przeciwko historii zbawienia. Wytrwał ten, kto w tym czasie, gdy wielu odpadło i wielu tępiono w ramach ostrzeżenia, dbał o swoją duszę i trwał w Prawdzie. Komunizm ostatniej dekady jest jednak bardziej nietzscheańskim „duchem ciężkości”, obojętnym, pochmurnym i pochłaniającym: przeciwko prawdzie stoi władza, przeciwko rzeczywistości nicość, przeciw historii bezruch cyklu „od rocznicy do rocznicy”. I w tym czasie, który jest raczej ciężki, niż okrutny, wytrwa ten, kto dba tylko o swoją duszę i domyśla się, że Prawda – ta Prawda, która w konkretnym miejscu i czasie stała się ciałem i zamieszkała między ludźmi i poniosła za nich ofiarę – jest zaledwie miejscem, w którym wystarczy pozostać.
Dopóki zło było napastliwe i polemiczne (choć w razie niedostatku argumentów, zawsze miało na wyposażeniu pięści), można było się od niego „odgrodzić” i z tak zajętej pozycji mu oponować – czy to aktywną polemiką czy pasywnym cierpieniem. Jeśli jednak równocześnie polityczne zło przede wszystkim wiążące ciężar, który każdy obywatel nosi na sobie i w sobie, to jedyną możliwością jest owo zło strząsnąć, wymknąć się jego władzy i wyruszyć drogą do prawdy. W tych okolicznościach każda prawdziwa walka o swoja duszę staje się czynem jawnie politycznym, nawet twórczo politycznym, ponieważ już nie jest zwykłym „odgradzaniu się” wobec czegoś (nie ma od czego się odgradzać), ale raczej zrzuceniem ciężaru i otwarciem na coś nowego i nieznanego. I można paradoksalnie w społeczeństwie, dla którego charakterystycznym jest masowa ucieczka do sfery prywatnej i całkowita obojętność wobec kulis oficjalnej pseudopolityki, mówić o ukrytej polityzacji, o wzroście potencjału politycznego – i chrześcijanie mogliby, i powinni stać się jednym z mediów, za pośrednictwem których ten potencjał się wybije i nabędzie widzialnego kształtu. Moja poprzednia pesymistyczna ocena obecnego stanu wypłynęła z tego, że zauważenie tej szansy, przyjęcie jej bez wykrętów i chęć, by wszystko postawić na nią, wydaje się być niemal po ludzku niemożliwe: perspektywy historyczne są beznadziejnie zablokowane, reżim jest jeszcze bardziej zwarty i silniejszy niż wcześniej, panowanie strachu jeszcze bardziej powszechne. Jednak mój optymizm wypływa z tego, że to wszystko jest prawdą tylko chwilowo i że najmniejszy ruch społeczny (i może tylko odwaga niewielu by pomimo wszystko skorzystać ze wspomnianej szansy), może wywołać w życiu procesy, których biegu i skutków nikt nie może przewidzieć. Strach jest bowiem w znacznej mierze fikcją, utrzymującą się wyłącznie dzięki bezwładności: system, który celowo zrzekł się fanatycznych zwolenników i opiera się o masę uległych oportunistów, ma wprawdzie zapewnione łatwe posłuszeństwo, jednak w żadnym razie nie ślepe, ponieważ dla jego instrumentów jakakolwiek osobista odpowiedzialność jest zbyt dużym ryzykiem, więc ostatecznie również terrorystyczne zamiary reżimu rozdrobni i spłaszczy w skomplikowanej dżungli biurokracji. Również kompaktowość i władza są niepewne, ponieważ nie są funkcją żywego organizmu, lecz działaniem mechanicznym znacznie zużytego urządzenia, którego funkcjonowanie może być beznadziejnie zniszczone, przy zatarciu najmniejszego elementu. I o beznadziejności obecnych perspektyw historycznych i stabilności ziemskich „tysiącletnich cesarstw” chrześcijanin zawsze powinien wiedzieć swoje. Tu widzę więc podstawowe źródło nadziei i specjalnej szansy w przyszłej roli politycznego katolicyzmu. Jeśli dołożę do tego fakt nowo wybranego papieża, dzięki któremu tradycyjny katolicki szacunek do zwierzchnictwa (które dotąd – zwłaszcza po postawieniu hierarchii kolaboranckiej – działało tak niedobrze) może nabrać innych wymiarów, i dzięki temu ta nadzieja jawi mi się mimo wszystko realnie, a jej realizacja kwestią niedalekiej przyszłości.
Na ile już dziś można wytyczyć zarys tego, co w polityce i katolicyzmie naszych krajów mogłoby się urzeczywistnić, na tyle można artykułować nasz możliwy wkład w rozwiązanie kryzysu współczesnego świata – a w szczególności kryzysu polityki. Już z góry chcę powiedzieć, że nie jestem w stanie tego zrobić, i że i tak jest to niemożliwe – z przyczyn zasadniczych, ponieważ takie sformułowanie byłoby programem politycznym i zmiana, jaką mam na myśli jest wobec programów politycznych zasadniczo nadrzędna, czy lepiej można powiedzieć, że się z nimi rozmija, a spotyka się z kolei z życiem (co do pewnego stopnia jest oczywiście stwierdzeniem patetycznym, ale właśnie patos jest jednym z czynników, który ów „klejnot cierpienia”, nagromadzony przez minione dekady przywrócił dobry sens). Mimo to można chyba udzielić częściowej odpowiedzi: należy wskazać, czym ta zmiana być nie powinna i nakreślić pewne obszary, z którymi koniecznie musi się rozliczyć.
Rozpocznę od bardzo prostego schematu ówczesnej sytuacji politycznej stratyfikacji w Czechosłowacji. Przeważającą większość społeczeństwa tworzą ci, którzy są „lojalni” wobec systemu, przy czym reżim nie uznaje za lojalność zgody, lecz odpowiednio sankcjonowany „współudział”, którego zakres i wartość są wprawdzie zróżnicowane, mimo to mają w tym udział wszyscy – od najprostszego robotnika do pierwszego ministra. Pod względem taktycznym jest to system niemal doskonały: prawie każdy ma przynajmniej jakiś osobisty interes w zachowaniu status quo i każdy w jakimś stopniu ma jakiś udział w wykonywaniu represyjnych funkcji reżimu. Pod względem strategicznym jest to oczywiście system katastrofalny i to od razu w dwóch kierunkach. Po pierwsze nikt nie wierzy (nawet pierwszy sekretarz) w jego perspektywy, dlatego każdy patrzy, jak się wykręcić od zobowiązań swojego stanowiska i jak uzyskać jak najwięcej (i jak najszybciej) korzyści z reżimu, pod hasłem „potem niech się dzieje co chce”. Po drugie system nieustannego poniżania i przymuszania do aktywnego udziału w różnych obrzydliwościach wywołuje w zmanipulowanej większości poczucie bezsilności i winy – i wzrastająca nienawiść, jako logiczny punkt wyjścia (w ostatnich latach przewijałem się przez rozmaite społeczne środowiska i stopień tej nienawiści niekiedy napawał mnie grozą). Jeśli ta „lojalna” masa zbudzi (lub jeśli ją coś wybudzi) z otępienia, jej spojrzenie pozostanie wbite w zasadzie w przeszłość: z półświadomą i niewytłumaczalną tęsknotą za odnową i z zaciekłą potrzebą zemsty za swoje zmarnowane życie, a jednocześnie zmycie swoich win w krwawym szaleństwie (i jeśli ten fakt wypełnia - choć może tylko niewyraźnie przeczuwanym histerycznym strachem - reżim, również dla opozycji oznacza to bardziej zagrożenie przepuszczenia szansy w przyszłości niż wsparcie). Tę nieznaczną mniejszość ludności, która świadomie i widocznie jest politycznie nielojalna, można z grubsza podzielić na dwie kategorie. Pierwszą tworzą „liberałowie”, skoncentrowani na wymiarze teraźniejszym i starający się wyłącznie wykazać i legitymować swoją postawę: charakterystyczny jest dla nich akcent kładziony na zagadnienia moralne i egzystencjalne, naprawa współczesnego człowieka i ewentualnie „drobna praca” na rzecz zmiany na lepsze, uzupełniana o sceptycyzm z powodu zmiany form politycznych i radykalizmu, przewyższającemu poziom samego „moralnego przykładu”. Do drugiej kategorii zaliczam cały wachlarz orientacji „socjalistycznych” – od socjalistów nieokreślonego rodzaju, przez socjalnych demokratów i eurokomunistów, aż po trockistów. Łączy ich wszystkich wyraźna orientacja na przyszłość, połączona tak czy inaczej ze zmianą (czy to rewolucyjną, czy w drodze reform) danego stanu. Z korzyści tej orientacji – z jej precyzyjności i zrozumiałości – wypływają również jej wady: przeoczanie teraźniejszości i woluntarystyczna interpretacja przeszłości, a zatem również stałe zagrożenie, że za cenę okrutnych realnych ofiar, ideał zostanie proklamowany wyłącznie teorią.
Mimo to, właśnie dzięki całkowitej elementarności i „obnażonej” sytuacji politycznej”, dzięki temu, że w ramach europejskiego uzusu nie można u nas mówić o życiu politycznym – a już w ogóle o opozycji - i że jednocześnie jakakolwiek swobodnie pojmowana inicjatywa (choćby nawet przy hodowli gołębi pocztowych) automatycznie staje się aktem politycznym par excellence z wszystkimi konsekwencjami dla jej inicjatora, dzięki czemu zaczyna się nad tą schematycznie opisaną odmiennością wytwarzać jakaś jedność: jej dotąd najpełniejszym i najbardziej charakterystycznym wyrazem jest wolna inicjatywa obywatelska, Karta 77. Wspólnota sygnatariuszy Karty 77 (i znacznie szerszy krąg tych, którzy z nimi sympatyzują i tak czy inaczej aktywnie ich wspierają) obejmuje nie tylko praktycznie wszystkie prądy „uświadomionej” opozycji politycznej ale również tych, którzy z powodu potrzeby zachowania wolności wypowiedzi odmówili „uaktywnienia” się za cenę współwiny i spróbowali ucieczki z życia politycznego (zalicza się tu np. większość kulturalnego undergroundu, który tworzy jedną z najliczniejszych rubryk Karty 77) i kto dopiero w środowisku Karty 77 uczy się abecadła obywatelskich – tzn. we właściwym słowa znaczeniu – cnót, przy czym równocześnie dają „politycznym” jednostkom Karty 77 lekcję o wolności człowieka i o życiu w Prawdzie. To porozumienie stanowi wielką szkołę dla swoich członków i samo w sobie stanowi novum, z którego można by czerpać niejedną naukę. Dla zewnętrznych obserwatorów jest póki co niestety zagadką, której nie potrafią rozwiązać: reżim tłumaczy ją przez wspólną nienawiść (co wprawdzie jest bezsensem, ale gdyby przestał być rozumiany jako fraza, dałoby się od niej dojść przynajmniej do częściowej prawdy), z kolei zachodni obserwatorzy do znudzenia powtarzają, której grupie politycznej i jakiemu taktycznemu aspektowi owa wspólnota służy (i mogę ich zapewnić, że nawet najdokładniejsza odpowiedź na to pytanie nie naprowadzi ich nawet o krok do zrozumienia, o co właściwie chodzi). Jednak to własne źródło tego ruchu jest również jego najcięższym handicapem: to wspólnota biedy, defensywy, która w dotychczasowym kształcie nie jest zdolna przeczekać wyraźniejszy sukces. To jednota, której członkowie dobrowolnie zrezygnowali z polityki – rozumianej jako techné – w imię walki ze wszystkim, co czyni życie człowieka zniewolonym i niegodnym. Na ile dzisiaj techné utożsamiana jest ze sterowaniem, manipulacją, na tyle rezygnacja ta jest uprawniona i stymulująca.
Tyle, że wolność i ludzka godność absolutnie nie są oczywistością, lecz darem, który człowiek i społeczeństwo musi się w swojej historii nauczyć przyjmować i o którą musi również umieć walczyć. Dlatego moim zdaniem nawet w przyszłości polityka, również rozumiana jako techné = sztuka walki o los polis, nie straci swego uzasadnienia - choćby nawet ciągle oscylując między ową marnością i zarazem fundamentalej zasadności walki Jakuba z aniołem. I w tym sensie dotychczasowe porozumienie w Karcie 77 jawi mi się jako prowizoryczna i niewystarczająca: na koniec spróbuję z perspektywy katolickiej lub takiej, którą za katolicką uważam – nakreślić możliwości nowej polityki i „istotniejszego” porozumienia. Choć posiada elementy syntezy, nie jest to propozycja żadnego pojednania czy historycznego kompromisu, ale raczej zaproszenie tych, którzy w danych warunkach są chętni by ze sobą współpracować, pomimo innej zasadniczej niezgody, żeby spróbowali przenieść punkty zapalne na nowe, słabiej odkryte i tym samym ciekawsze pole.
Najpierw muszę jednak zawrócić. Wyżej przytoczona stratyfikacja polityczna ma pewien kształt również w środowisku chrześcijańskim. Ewangelicy są – m.in. dzięki pewnemu purytanizmowi – stosunkowo odporni na zwyczajne podejście, łączące lojalność i współwinę z nienawiścią. Często są z kolei skłonni by zaakceptować bez zastrzeżeń stanowiska moralne (w mojej terminologii liberalne) lub przeciwnie, żeby wspierać ideę stworzenia radyklanie nowego, sprawiedliwego – i zgodnego z pewną formułą, z góry zaprogramowanego – społeczeństwa (a więc ideę w zasadzie socjalistyczną). Ostatecznie oba opisane stanowiska wychodzą właściwie z moralistycznego pojęcia polityki: różnią się wyłącznie tym, czy kładą akcent na „prywatny” czy „powszechny” charakter moralności.
W odróżnieniu od tego, w katolickiej przestrzeni panuje dość duże rozstrzelenie wspomnianych trzech podstawowych stanowisk, ewidentnie podobnych jak u pozostałej ludności. Jednocześnie jednak ważne jest przesunięcie: nawet jeśli katolik przeważnie inklinuje w stronę jakiejkolwiek z tych orientacji politycznych, niemal zawsze zachowuje wobec niej pewien dystans i niemal zawsze potrafi oszacować korzyści wypływające z orientacji pozostałych i to jako zasadnicze oraz niezbędne. Jest „bardziej grzeszny” albo przynajmniej bardziej zachowawczy wobec grzechu niż protestant i lepiej rozumie jego pozytywne znaczenie w dziejach zbawienia (felix culpa, szczęśliwa wina pieśni pochwalnej liturgii wielkanocnej). Dlatego jest w stanie zająć wobec porażki zająć nie tylko pobłażliwe, ale również oceniające stanowisko, jednocześnie ze zdrowym sceptycyzmem wobec liberalistycznej, a dokładniej socjalistycznej wiary w radykalną naprawę indywidualną, społeczną. Zarazem dostrzega problem zbawienia przede wszystkim w jego wymiarze społecznym i historycznym: dlatego stawia pytanie o współodpowiedzialność i współwinę jeszcze ostrzej, niż najbardziej purytański purytanin i jest nawet skłonny zrobić miejsce również dla chęci zemsty, zmodyfikowanej do formy naprawienia i wyprostowania krzywd w czasie historycznym. Zbawczo-twórczą rolę indywidualnego „moralnego” przykładu dogmatycznie sobie sformułował w czczeniu świętych. I wreszcie również warunkowość nadejścia Królestwa Chrystusa przy naszym konkretnym staraniu o to, żebyśmy w czasie historycznym przygotowali dla niego grunt i uformowali pod nie podstawy, staje się dla katolika coraz bardziej oczywista (i niech tu za ilustrację posłuży decyzja soboru watykańskiego II, który zastąpił modlitwę liturgiczną za nawrócenie odstępczych Żydów modlitwą za to, aby pozostali wierni swojemu Bogu, z przesłaniem, by pozostali wyraźnym pierwowzorem dziejów Zbawienia).
Katolicy są więc po pierwsze bardziej „zamieszani”, bardziej winni – i to nie tylko przez chwilową porażkę, ale również przez to, że systemy komunistyczne znajdują również dla swoich najgorszych praktyk sprawdzone wzory w czasach instytucjonalnego kościoła; ta świadomość winy jednocześnie oznacza też twardsze, bezkompromisowe stanowisko, jaśniejsze rozróżnianie „dobra i zła”. Po drugie (ten i kolejny punkt dokładniej wyjaśnię dalej) są otwarci na pierwszeństwo partykularnych rozwiązań i jednocześnie wobec tych rozwiązań zachowują swoją odporność. Po trzecie są skrajnie sceptyczni wobec polityki w ogóle, ale uświadamiają sobie także, że tylko „coś takiego jak polityka” może nas w chwili obecnej uratować. Zresztą poprzednich twierdzeń bym w niemal niezmienionej formie wykorzystał do scharakteryzowania pozycji narodów „realnego socjalizmu” w stosunku do całego świata. Wliczając w to nasuwające się wygodne i szerokie drogi do przegranej: wystarczy wyprzeć się swoje winy (indywidualnej lub narodowej) i pasywnie wyczekiwać, aż chóry anielskie albo armie zachodnie wyswobodzą nas od nadwładzy Antychrysta.
Kiedy przywoływałem aluzje historyczne o „politycznym katolicyzmie”, głęboko sobie uświadamiałem wątpliwości i wewnętrzną kontradykcję takiego – choćby nawet zwyczajnego – słownego połączenia. Nie uniknąłem tego terminu tylko dzięki wierze, że nabywa dobrego znaczenia w ramach mojego wyobrażenia o kształcie przyszłej polityki: o całe mile morskie oddalonej polityki w dzisiejszym sensie „samo-zbawczej” i uciążliwej walki o władzę i jednocześnie „bardziej politycznej”, jeśli rozumiemy w ten sposób zobowiązanie do prostej i uświęconej opieki o sprawy polis.
Założenie tej nowej polityki ściśle wiąże się z wyżej wspomnianymi stanowiskami, które oznaczyłem jako znamienne dla budzącej się (lub od nowa budzącej się) politycznej świadomości ludności katolickiej, z całkiem specjalnym charakterem, którego nabierają dzięki okolicznościom historycznym. Ponieważ zrozumienie, połączone z dystansem może oznaczać próbę oszlifowania krawędzi, o przyjęcie zdrowych elementów przy jednoczesnym odrzuceniu dziwactw: w gorszym wypadku wyjdzie z tego oportunistyczny kompromis, w lepszym próba syntezy, w sumie nie przekraczającej chwilowej możliwości łączenia elementów. Może jednak też oznaczać przytakiwanie właśnie owemu najbardziej radykalnemu z pojęć partykularnych z tym, że jest to zbyt mało radykalne; takie stanowisko jest we właściwym słowa sensie katolickie, możliwość jego istnienia była przynajmniej w szczęśliwych momentach dziejów chrześcijaństwa wykazana i wierzę, że dziś znowu otwiera się przed nami szansa takiego „szczęśliwego momentu”. Podobnie wygląda to ze sceptycyzmem wobec polityki i jednocześnie z zastrzeżeniem, że wszystkie nasze nadzieje tak czy inaczej są związane z polityką. Może prowadzić do odrzucenia polityki, połączonym za znaczną dawka pesymizmu, lub przeciwnie, do zdecydowanego zaangażowania politycznego za cenę przyjęcia „koniecznego zła”, złożenia ofiar – nie wiadomo już których z kolei – na ołtarzu lepszej przyszłości.
Zresztą jeśli przyjmiemy albo damy w siebie wmusić obowiązujące dzisiaj pojęcie polityki, właściwie żadne inne rozwiązanie nam nie pozostanie. Tyle, że możemy również postulować i od razu zacząć uprawiać zupełnie inną, nową politykę (w swojej rozprawie Równoległa polis próbowałem pokazać, że nawet w naszych warunkach jest teraz otwarta możliwość uprawiania takiej polityki teraz – ta rozprawa jednocześnie dostarcza pewnego, choć tylko częściowego i zaprojektowanego na konkretną sytuację wyobrażenia o tym, skąd i dokąd moim zdaniem powinna się nowa polityka rozciągać). Przy czym słowo „nowa” jest właściwie mylące, ponieważ pociąga za sobą wyobrażenie jakiegoś prawidłowego i pozytywnie ocenianego „postępu”: nie ma dla mnie niczego bardziej odległego niż owo wyobrażenie – to „jedyne, co nas może ocalić” widzę w „drodze do źródeł”, w powrocie do źródeł życia i polityki. Jednak nie może to być powrót do źródeł w znaczeniu praktyk z XIX wieku, który zawsze oznaczał samowolne cięcie między „właściwym” i „niewłaściwym” w dowolnym momencie historii (co zwykle niszczyło i opacznie interpretowało obydwa określenia), ile raczej prawdziwa droga, na której znowu zostanie przemyślane i zrozumiane wszystko, co „dobre i złe”, dotychczasowego rozwoju polityki – tj. któremu wszystko, co minione, zostanie nadany sens, który pomoże nam naświetlić nasze dzisiejsze problemy. Wybór Jana Pawła II na papieża pokazuje, że takie spojrzenie na „nowe” nie jest tylko moją naiwną nadzieją i że może się stać ogólnoświatowym, realnym (i szczególnie dla „katolików” z jednej, a dla „krajów z bloku wschodniego” z drugiej perspektywy): przynajmniej na poziomie teologicznym poddano w wątpliwość powszechnie obowiązującą polaryzację między konserwatystami i postępowcami w kościele i otwarta została nowa możliwość, dla której taki podział już nie będzie miał sensu. Jest to tylko możliwość – jednak wierzę w jej urzeczywistnienie i w jej dobroczynny wpływ na pozostałe sfery ludzkiej kultury. I tak wierzę, że wspomniana „nowa polityka” jest możliwa, że jest to jedyna alternatywa apokalipsy i że nasze narody w ogóle, a ich katolicka część w szczególności mają jedyną szansę wyartykułowania ich początków. Powinna to być śmiertelnie poważna polityka, „wręcz z narażeniem własnego życia”, zobowiązująca: a przecież powinna być (jeśli to możliwe) bezkrwawa i (koniecznie) twórcza. Powinna to być polityka, która zobowiązuje (i dla dobrego przykładu wziąłem na siebie to zobowiązanie, choć aktywność polityczna była ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłem), lecz nie związuje (dla niej np. państwo lub jakikolwiek inny typ organizacji społeczeństwa może być użytecznym ograniczającym czynnikiem zła, lecz nigdy narzędziem urzeczywistnienia „raju na ziemi”). Powinna to być polityka, dla której prawa człowieka i reguły demokracji parlamentarnej, ale również przywileje i swobody „feudalnego” świata i wymogi sprawiedliwości społecznej czymś oczywistym – ponieważ tak czy inaczej zrealizowanym - jednocześnie jednak czymś niedostatecznym.
Ponieważ niekiedy trudno z przyczyn technicznych wykorzystywać obecne szablony, oznaczam – ku znacznej niechęcie moich myślących lewicowo przyjaciół – tę swoją polityczną koncepcję za konserwatywnie radykalną. Jestem bardzo ciekaw, czy po przeczytaniu tego komentarza, przylepią naszej wzajemnej niezgodzie etykietkę werbalnego nieporozumienia czy antagonizmu. Pomimo to, jestem na podstawie wielu przesłanek przekonany, że przed czeskimi katolikami w dzisiejszych czasach są otwarte dwie drogi: politycznego, a tym samym również chrześcijańskiego zawodu lub droga kłopotliwa i ciernista – poszukiwania nowej, radykalnie konserwatywnej polityki.
(05.01.1979)
Przekład Anna Wanik
Tekst z tomu Noční kádrový dotazník a jiné boje Texty z let 1977-1989 (Praha 2009), przetłumaczony w ramach projektu Dziedzictwo myśli politycznej czeskiej i polskiej opozycji z perspektywy współczesnych kryzysów – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Forum Polsko-Czeskie 2020. Artykuł wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiona z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.