Jiří Hanuš, Sześć przesądów na temat Unii Europejskiej szerzonych w Czechach
To bardzo dziwne, ale w wielu środowiskach intelektualnych Czech za przejaw „braku wychowania“ uchodzi krytykowanie pewnych aspektów Unii Europejskiej, czy obecnego kształtu procesów integracji europejskiej. Jest to tym ciekawsze, że ma miejsce w czasie, gdy – niestety – sprawdzają sie niektóre „eurosceptyczne“ argumenty z przeszłości, zwłaszcza w kwestii unii walutowej. Ewentualna krytyka wywołuje paniczny strach i prowadzi do zajmowania skrajnych stanowisk, które uniemożliwiają racjonalną debatę. Chciałbym w tym artykule zwrócić uwagę na kilka obowiązujących przesądów, z którymi ostatnio się spotkałem, z pełną świadomością, że będę zmuszony do pewnych uproszczeń.
Po pierwsze: Unii Europejskiej i jej obecnego kształtu nie można krytykować, gdyż jest autentycznym ucieleśnieniem Europy jako takiej. Ewentualny udział w jej krytyce zagroziłby naszemu proeuropejskiemu wektorowi, skazał nas na izolację i wystawił na niebezpieczeństwo całą naszą drogę przebytą po roku 1989, a zatem drogę „do Europy“. Jest to pogląd całkowicie anachroniczny. Czeska polityka po listopadzie 1989 r. wykazując wszelkie oznaki niedojrzałości i braku profesjonalizmu (co wówczas z pewnością brzmiało urokliwie) mogła sobie pozwolić na wywieszenie na swoich sztandarach hasła „z powrotem do Europy“. Wtedy w istocie oznaczało to konieczność wydostania się ze wschodniej sfery wpływów i nawiązanie nowych, czy staro-nowych więzi z Europą Zachodnią, do której należymy zarówno pod względem kultury, jak i interesów. Podobnie zresztą, jak należymy do Europy Środkowej, którą jednak trudno zdefiniować, gdyż wraz z zanikiem Austro-Węgier straciła ona swe zaplecze instytucjonalne. Dziś, gdy mamy za sobą 22 lata doświadczeń i w szeregu spraw musimy wykazywać się dojrzałością i pewnością siebie, nie możemy pozwolić sobie na tego typu naiwność. Mamy prawo pytać, jaka Europa powstaje przy naszym udziale i czy ten lub inny aspekt zjednoczenia jest właściwy i korzystny dla nas jako obywateli Republiki Czeskiej. Mamy prawo a nawet intelektualny obowiązek bronić się, jeśli dochodzi do sytuacji niezgodnych z podstawowymi wartościami liberalnymi, do których zgłosiliśmy akces właśnie w 1989 r. Poza tym, „Europa“ jako niekwestionowalne hasło nie może być utożsamiana z obecną postacią Unii Europejskiej, a tym bardziej z unią walutową.
Po drugie: w Unię Europejską powinniśmy się przyłączyć w jak największym stopniu, gdyż chodzi o jedyną instytucję zdolną do utrzymania pokoju w regionie, która prowadzi nas do dobrobytu, wzajemnej solidarności i przezwyciężenia czysto nacjonalistycznych mentalności. Te szeroko rozpowszechnione poglądy są mieszaniną półprawd i jawnych nonsensów. Europa ufundowana jest na demokratycznych państwach narodowych, które miały wprawdzie swoje mroczne okresy, zwłaszcza w XX wieku, ale winy za nie nie ponosi patriotyzm jako taki, ale oparty na nienawiści nacjonalizm skrzyżowany z szeregiem innych pierwiastków ideologicznych, z których powstały reżimy narodowo-socjalistyczne i komunistyczne. Pokój zagościł w Europie po II wojnie światowej między innymi dlatego, że istnieli patrioci, którzy oddali życie za swój naród i jego wolność. Nie powinniśmy o tym w żadnym wypadku zapominać, o ile krytykujemy jakąkolwiek formę żarliwego stosunku do narodu.
Co więcej, w przeszłości pokój był deptany również w wyniku prób jednoczenia Europy, na przykład w okresie napoleońskim. Pax Germanica i Pax Sovietica również można postrzegać jako próby tego typu. Odwołania do pokoju i konieczności jego utrzymania powinny wreszcie na zawsze brzmieć podejrzanie w uszach kogoś, kto uczestniczył w komunistycznych „ćwiczeniach rezerwistów“ i nie musiał mieć wtedy nawet wojskowej czapki na głowie. Komunistyczne żonglowanie tak wartościowym słowem, jak się wydaje, nie nauczyło nas zbyt wiele. Pokój mogą oczywiście utrzymać również poszczególne narody, o ile mają demokratyczny ustrój, zachowują elementarne reguły stosunków międzynarodowych i nie poddadzą się jakiejś zgubnej ideologii.
Podobnie rzecz się ma z solidarnością. Ma ona sens tylko pod pewnymi warunkami, na pewno nie zawsze i nie za każdą cenę. Czy musimy być obowiązkowo solidarni, czy solidarność opiera się na dobrowolności? Czy musimy być solidarni również wtedy, gdy widzimy, że wyasygnowane środki z pewnością nie zostaną użyte należycie? Interesujące, że o ile niemal każdy w życiu prywatnym wiedziałby dokładnie, co w takich przypadkach robić i jakie działanie uznać za słuszne i odpowiednie, to w przypadku oceny UE wszystkie rozumne instynkty są odkładane na bok. Jeśli idzie o nadzieje na dobrobyt Unii Europejskiej i jej mieszkańców, to fakty mówią, iż Unia nie tylko nie jest omijana przez obecne wstrząsy, ale je współtworzy, co z nadziei czyni raczej utopię.
Po trzecie: ewentualne argumenty ekonomiczne przeciwko unii walutowej nie są najistotniejsze, najistotniejsze jest poszukiwanie „fundamentów“ Europy, europejskiej „duszy“, która ma moc przekształcania jednostek i narodów. Ten często pojawiający się argument jest szczególnie zwodniczy. W istocie odnawia on jakieś sztuczne rozróżnienie między bazą i nadbudową, przy tym Marksa stawia się znowu na (heglowskiej) głowie. Gorsze jednak jest to, że argument ten reprezentuje pewną skłonność do lenistwa umysłowego, w którym tkwią przede wszystkim intelektualiści o humanistycznych inklinacjach, do których należy i autor tych słów. Zamiast interesować się tym, co o tendencjach w UE mogą nam powiedzieć liczby i statystyki, ewentualnie spróbować zrozumieć, co oznacza, gdy na przykład ktoś polega na tanich kredytach, a tu nagle drastycznie wzrasta oprocentowanie, raczej uciekamy do świata idei i pięknych wyobrażeń. Kto by się martwił liczbami, gdy może rozmyślać, w czym tkwi istota europejskiej „duszy“ i z czego się ona składa. Zwodniczość takich i podobnych im rozważań polega również na tym, że autorom owych abstrakcji udało się pozyskać również sporo europejskich chrześcijan, którzy poza tym należą do grona osób całkiem uodpornionych na świeckie ideologie. Uwagi na temat „duszy“ Europy wywołały u nich wrażenie, że do europejskiej dyskusji wraca tematyka chrześcijańska, co wcale nie miało miejsca i w istocie miejsca mieć nie mogło. „Dusza Europy“ jest samym tylko hasłem, kwiecistym frazesem, konstruktem, któremu nie może odpowiadać żadna europejska tradycja z wyjątkiem wspomnianej nowożytnej tradycji hegeliańskiej. „Wymyślenie europejskiej duszy“, by użyć słów Dušana Třeštíka nie może się udać, jeżeli ta dusza będzie oderwana od swego „ciała“, do którego również należy – czy nam się to podoba, czy nie – brudna ekonomia.
Czechy z tego punktu widzenia mają dodatkowo takiego pecha, że na czele państwa stoi eurosceptyk, który jest równocześnie ekonomistą. A może dałoby się powiedzieć, że mają szczęście, iż prezydent jest ekonomistą, który dobrze radzi sobie z odczytywaniem liczb i dlatego jest również eurosceptykiem? Tu już jednak popełnilibyśmy chyba faux pas, mówienie bowiem o Václavie Klausie jest zupełnie niestosowne (w czeskim środowisku naukowym wypowiedzenie tego nazwiska jest traktowane jak wypowiedzenie imienia Lorda Voldemorta w Harrym Potterze!). Zostańmy więc na wspólnej płaszczyźnie: chrześcijaninie, nakaz odczytywania znaków czasu, dziś może oznaczać czytanie podręczników ekonomii!
Po czwarte: Unia Europejska w istocie nie ma żadnej alternatywy. A nawet gdyby jakaś istniała, to i tak UE jest najlepszym wariantem dla nas i dla naszego rozwoju. W tym stwierdzeniu również nie ma zbyt wiele prawdy, bowiem widzi ono rzeczywistość europejską dwubiegunowo, jest albo czarna, albo biała, zamiast całej gamy barw. Oczywiście, że istnieją alternatywy i jest wielce prawdopodobne, że nasi eurooptymiści wcześniej, czy później spotkają się z nimi. Alternatywą, co do zasady, nie jest i nie może być powrót do społeczności czysto narodowych, zmienić może się jednak wiele, wszystko co okaże się niezdolne do życia. Ta całkiem prosta uwaga jest dla niektórych osobistości czeskiej polityki i kultury nie do pojęcia. Krótko mówiąc, pytanie brzmi, czy obecna postać Unii Europejskiej jest najlepszym wariantem, czy nie. Każde inne pytanie obecnie wprowadza w błąd.
Traktat Lizboński i podobne mu działania najwyraźniej wyznaczają granicę, w tym sensie, że są być może ostatnią ideologiczną próbą pogłębienia procesu integracji, który już bardziej nie da się pogłębić ze względu na brak wewnętrznych mechanizmów jego akceptacji w państwach członkowskich. Twierdzenie o braku alternatyw również wprowadza w błąd. Alternatywy oczywiście istnieją, w konkretnych krokach, które zawsze, ze swej istoty wymagają nowej oceny aktualnej sytuacji i odpowiedniego do niej politycznego działania. Jest to zresztą również najlepszy wariant dla naszego rozwoju – trzeba tylko mieć jasno sprecyzowane priorytety. Nie jest jednak łatwo tego oczekiwać, dopóki na płaszczyźnie politycznej trzeba stawiać czoła niebywale silnym negatywnym oddziaływaniom. Nasz system wyborczy ograniczony przez niezdolność do tworzenia trwałych podmiotów politycznych z jasno określoną odpowiedzialnością jest tylko wisienką na niedobrym torcie, w głębi którego znajdują się oczywiście dużo większe wady, jak na przykład indywidualizm i towarzysząca mu powszechna pogarda dla jakichkolwiek instytucji demokratycznych.
Po piąte: potrzebne jest stworzenie tożsamości europejskiej, nie narodowej. W pierwszym rzędzie jesteśmy Europejczykami, a dopiero potem należymy do różnych regionów, stowarzyszeń, państw. Ta idea wydaje się póki co całkowitą iluzją. Tożsamość europejska we właściwym sensie tego słowa nie powstaje a to, co się za nią uznaje nie jest tożsamością we właściwym znaczeniu. Jeżeli jakaś instytucja ma być czegoś pewna w tym zakresie, to najpierw musi w swoich członkach i zwolennikach wytworzyć silne poczucie przynależności i lojalności oparte na jasno zdefiniowanych wartościach i symbolach.
Nic takiego dotąd nie miało miejsca w Europie. Za Europejczyka wprawdzie uważa się ktoś dlatego, że na przykład zjeździł kontynent wszerz i wzdłuż, ale serce wcale mu nie rośnie, gdy na maszt wciągana jest flaga z gwiazdkami, a gdy słyszy IX Symfonię, to nadal pogwizduje sobie Beethovena, a nie uroczysty hymn Unii. Z tożsamością wiąże się jeszcze jeden ważny fakt: człowiek, zwłaszcza nowoczesny, gdy idzie o tożsamość występuje od razu w kilku rolach. Jest zadowolony, gdy może zebrać, czy wybrać sobie kilka „tożsamości“.
Pytanie brzmi jednak, która tożsamość jest najbardziej odpowiednia dla jego społecznego istnienia, bowiem ludzka egzystencja nie straciła jeszcze całkiem wymiaru „homo politicus“. Jest niemal pewne, że za to właśnie społeczne zadanie odpowiadają formacje średniej wielkości, czyli „kraje“ albo państwa. Rodzina to za mało, Europa zaś to zbyt dużo. Chyba nie przez przypadek na początku XX w. rozpadły się Austro-Węgry i Imperium Osmańskie a pozostałe imperia przetrwały tylko za cenę bolesnych zmian, które oznaczały ich przekształcenie w nowożytne państwa narodowe. W ostateczności jest to też kwestia wolności i odpowiedzialności – w jakiej przestrzeni człowiek może i powinien osiągać wolność i w jakiej ją realizować? Wydaje się więc, że z tej perspektywy braki Unii Europejskiej są nie do pokonania i raczej pogłębiają się niż słabną.
Po szóste: problemy z jakimi boryka się Unia Europejska nie są istotne. Najważniejsza jest idea, ideał, który trzeba podtrzymywać i zmierzać naprzód mimo raf problemów i wątpliwości. Ta bardzo często powtarzana myśl ma jedną logiczną wadę. Ideał nie może być czymś, czego nie da się zweryfikować na podstawie racjonalnej argumentacji. Ideał jest zawsze uwarunkowany historycznie, co oznacza, że nie można go traktować jako czegoś ponadhistorycznie niezmiennego, co automatycznie określa nasze myślenie i zachowanie. Nawet w przypadku kościelnych dogmatów, które tradycyjne aspirują do tytułu życiowych drogowskazów rozważa się ich historyczny wymiar i potrzebę ciągłej interpretacji. Czy idea Unii Europejskiej ma być czymś więcej niż dogmaty kościelne? W praktyce czasem tak to wygląda. Mówiąc konkretnie: ideał jedności musi być zawsze mitygowany ideałem różnorodności i refleksją nad nim.
Unia Europejska ma to zresztą zapisane w swoich dokumentach pod wyrażeniem „pomocniczość“, które różnie się wyjaśnia, ale w swoim pierwotnym znaczeniu zawiera właśnie tę myśl: forma hierarchicznie wyższa (w znaczeniu politycznym, administracyjnym, kościelnym) nie ma prawa przejąć tych kompetencji, które przysługują ciału hierarchicznie niższemu, przeciwnie ma obowiązek zagwarantować ich wykonywanie. Stopniowe ograniczanie państw narodowych i ich demokratycznych instytucji, centralizacja i problematyczny ideał jedności niszczą koniec końców same zasady, w oparciu o które powstawała UE.
Powyższych sześć spostrzeżeń nie ma na celu wyjaśnienia wszystkich problemów związanych z przesądami panującymi w dość szerokim spektrum poglądów eurooptymistycznych. Mają one być raczej tylko zachętą do głębszych rozróżnień, które są zasadniczym warunkiem każdej działalności intelektualnej. Celem nie było też oczywiście poszukiwanie jakiejś grupy podzielającej przedstawione poglądy, które można uznać za błędne. Łatwo jednak zauważyć, że takie poglądy i postawy krążą w mediach na różnych poziomach i potrzeba stawić im dziś czoła.
Artykuł ukazał się w czasopiśmie CDK „Konteksty”, nr 1/2012.
Jiří Hanuš - historyk, pracuje w Instytucie Historii Uniwersytetu Masaryka, zajmuje się historią Europy w XIX i XX w.
Przełożył Artur Wołek