Václav Benda, Tezy krytyczne do „Idei państwa chrześcijańskiego”

Bardzo trudno jest ściśle sformułować uwagi krytyczne, ponieważ sam komentowany tekst jest mocno niejasny i pozbawiony struktury. Co więcej, sytuację komplikuje fakt, że publikacja w Rozmowach (Rozmluvy 7/87), jedyna, którą obecnie  dysponuję, bardzo skraca pierwotny esej, i to właśnie w miejscach, które są najbardziej kontrowersyjne – np. pomija rozległy fragment poświęcony współczesnym fundamentalistycznym państwom islamskim, który – pomimo formalnego dystansowania się – zdradza pewną sympatię do takich teokratycznych rozwiązań, lub fragment o szczegółach przyszłego „chrześcijańskiego” ustroju, obejmujących m.in. przymus pracy, włącznie z książką pracy i surowymi karami dla „pasożytów” (dodam, że nawet twarde reguły średniowiecznego państwa stanowego w pełni respektowały istnienie „nie biorących udziału i niechętnych do wzięcia udziału” - Cyganów i  Żydów, aktorów, komików i trubadurów, wędrownych studentów, mnichów zakonów żebraczych i żebraków; chociaż ludzie ci nie mieli prawie żadnych praw, przywilejów i fruktów oraz odpowiadającego im znaczenia społecznego, mimo to byli zwolnieni z obowiązków wobec społeczeństwa i cieszyli się różnymi swobodami daleko przekraczającymi możliwości współczesnych liberalizmów).

Niemniej jednak pokuszę się o uwagi krytyczne, jeśli się uda, uszeregowane pod względem wagi:

1)           Jako laik nie czuję się kompetentny, aby korygować przykładów historycznych w pracy historyka profesjonalisty. (Niemniej jednak: czy naprawdę liczba ofiar terroru jakobińskiego w ciągu jednego roku dorównuje mniej więcej liczbie ofiar hiszpańskiej inkwizycji w ciągu 300 lat? Takie porówywanie jest mocno wątpliwe, dopóki jasno nie określi się, jakie kategorie ofiar są brane pod uwagę. Ofiary terroru sądowego jakobinów – mówi się o 4000 ofiar –,  ofiary terrorystycznych działań wojny domowej, czy może ofiary wojny w ogóle? Tak samo w przypadku hiszpanskiej inkwizycji: czy wlicza się, czy pomija trudne czasy rekonkwisty, kiedy to terror inkwizycji miał raczej charakter narodowy i konserwatywny, niż religijny; czy wlicza się, czy pomija okrutne i nieskuteczne pacyfikacje ruchów protestanckich w Holandii; i czy, wreszcie, bierze się pod uwagę podbój Ameryki przez Hiszpanów, o którym nie chcę teraz wypowiadać jednoznacznych opinii, która ma jednak z pewnością na sumieniu miliony ofiar?

 

            2) Skrajnie nieprzekonujące jest upatrywanie dowodów na odwieczną chrześcijańską tolerancję w tym, że po tym, jak Konstantyn najpierw przyjął, a następnie ogłosił chrześcijaństwo religią państwową, trwało jeszcze kilka dekad, zanim definitywnie zakazano kultów pogańskich (a argumentację, że kulty te wiązały się z rytualną prostytucją lub że jeszcze przez jakiś czas tolerowano je w odległych rejonach imperium, uważam za całkiem nie fair).

            3) Uważam koncepcję autora dotyczącą natury i pochodzenia praw człowieka i podstaw demokracji za powierzchowną i tendencyjnie protestancką (zwłaszcza w wyrażaniu podziwu dla amerykańskiej konstytucji z jej „prawem do szczęścia” - prawem, które jest wyjątkowo zwodnicze i w zamierzeniach bezbożne).

 

4)                  Niestety, autor niemal systematycznie sobie zaprzecza. Czasami, na przykład, kategorycznie wyklucza z chrześcijańskiego repertuaru jakąkolwiek formę przemocy czy rozlewu krwi, a nawet podstępu, aby akapit niżej dopuszczać wojenny i policyjny terror (chrześcijańskich) władz i nostalgicznie wychwalać cnoty chrześcijańskich żołnierzy spod Wiednia czy Lepanto.

5)                  Za jeden z najpoważniejszych mankamentów tego tekstu uważam podświadome lekceważenie Słowa kosztem przeszacowania znaczenia faktycznego stanu rzeczy. Bora wizja państwa chrześcijańskiego i demokratycznego z góry akceptuje swoją bezradność i bezbronność wobec wszelkich antydemokratycznych, destrukcyjnych i nihilistycznych propozycji, jednocześnie dopuszczając i domagając się charakterystycznych dla totalitaryzmu działań przeciwko pornografii, rozwiązłości i innym powszednim grzechom lojalnych katolickich obywateli.

 

            6) Sedna nieporozumienia i jedynej istotnej (nie tylko politycznej!) herezji upatruję dopiero w poniższej uwadze. Bor całkiem słusznie powraca do „postulatu państwa chrześcijańskiego, którego prawa odpowiadałyby – tak, jak w średniowieczu – chrześcijańskiej moralności i światopoglądowi”. Ja sam byłbym ostrożniejszy jeśli chodzi o takie kanonizowanie średniowiecza i zwłaszcza sugerowałbym, by bardziej precyzyjnie rozróżniać między tym, co faktycznie głosiły ówczesne prawa (nieliczne, niekompletne i nierzadko barbarzyńskie) a korygującą rolą, jaką odgrywała wobec arbitralności władzy świeckiej niezależna władza religijna. Ale mniejsza o to, interpretację Bora można nawet utrzymać, a średniowiecze nie jest wcale tym najgorszym lustrem, w którym możemy oglądać naszą współczesną, nieszczęsną rzeczywistość. Podobnie, można zgadzać się z tym, że państwo demokratyczne, sprawiedliwe, respektujące prawa i wolności człowieka (co oczywiście nie musí być synonimiczne, w pewnych okolicznościach te aspekty mogą być mniej lub bardziej rozłączne: zob. np. w miarę demokratyczne wprowadzenie hitlerowskiego reżimu czy – odwrotnie – z formalnego punktu widzenia dość problematyczne – zniesienie niewolnictwa w USA) nie musí i nie powinno być państwem słabym, wydanym na pastwę arbitralnej woli każdego, kto zdecyduje się zerwać z tymi sentymentalnymi zasadami polityki. Tak, państwo oparte na tych ogólnoludzkich zasadach (co do których mamy wiarę, że mogą znaleźć pełnię wyrazu dopiero w chrześcijaństwie) ma z pewnością prawo i obowiązek bronić tych zasad i twardo występowąć przeciw ich wrogom (podkreślam, że dla tej i kolejnych uwag jest nieistotne, cz każdy obywatel jest chrześcijaninem, czy chrześcijańie stanowią większość w państwie czy może są tylko mniejszością).

Jednak Bor natychmiast dokonuje smutnego i niewybaczalnego przesunięcia: od państwa, które bezkompromisowo broni swoich humanistycznych wartości, do państwa, które jest gwarantem dobra i jakimś superdozorcą moralnego zachowania swoich obywateli. Do państwa należy rzekomo zduszenie pornografii i prostytucji, wprowadzenie ścisłej cenzury i obowiązku pracy, niedopuszczenie do jakichkolwiek wątpliwości i debaty o podstawowych, niezmiennych zasadach moralnych (bez wątpienia cenzura musiałaby również odrzucić moralnie wątpliwą Jezusową kazuistykę moralną, kiedy to uratował cudzołożnicę przed ukamienowaniem, a zwłaszcza jego frywolną deklarację Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała). Z aprobatą przywołany jest i komentowany sąd Morena:  wolność dla każdego, lecz nie dla złych, nie dla tych, którzy nie znają samodyscypliny, bo by jej nadużyli.

W perspektywie teologicznej, jest to kompletna bzdura. Bóg obdarzył nas wolnością, włączając w to wolność do grzechu i całkowitego odrzucenia jego daru. Nowy Testament podkreśla, że kąkol będzie rósł pośród pszenicy aż do końca, i że nie do ludzkiego sędziego należy oddzielenie ich – zresztą, wielokrotnie powiedziane jest, że nawet najlepsi z nas mają w sobie wiele z kąkolu, i że ostatecznie udzielenie łaski należy do innej instancji.

Z punktu widzenia polityki, jest to pomysł niezwykle niebezpieczny, szeroko otwierający drzwi złej woli i totalitaryzmowi, nawet jeśli w tym wypadku chrześcijańskiemu i katolickiemu (choć corruptio optimi est pessimi). Kto będzie osądzał, co jest złe, a zatem – na co nie powinno być pozwolenia? Bóg osądza nasze serca, ludzie są w stanie osądzić co najwyżej skutki działań, a państwo zawsze będzie skłonne uznać za zło brak lojalności wobec polityki partii rządzącej. Kto będzie decydował, że coś jest pornografią, a coś celebracją piękna dzieła Stwórcy?

            Nie można zaakceptować antyspołecznych i nihilistycznych ideologii, głoszących, że państwo jest tylko „zorganizowaną przemocą” i należy je jak najszybciej wyeliminować (zresztą, ideologie te bez wyjątku prowadzą wręcz do hipertrofii państwa, do objęcia całej ludzkiej egzystencji jego totalitarnym roszczeniem). Nie można też przyjąć liberalnej, minimalistycznej koncepcji państwa jako „zła koniecznego” (zresztą, nawet ta koncepcja zaskakująco szybko prowadzi do ubóstwienia i nadużyć w postaci państwa, które musi być tak gorliwe w egzekwowaniu najbardziej niejasnych wolności i praw, że w końcu łatwo ulega czyjejś złej woli lub, w lepszym scenariuszu, pozbawia większość obywateli prawo do rozumowania i do odróżniania dobra od zła). Państwo jest dobrą i pożyteczną instytucją, bez której nie możemy się obejść, dopóki całkiem nie ulegniemy złu lub nie dopóki nie zastąpi go królestwo Boże. Jednak, jak wszystkie instytucje ludzkie (łącznie z widzialnym kościołem, który również jest ludzką instytucją), ma ono rację bytu i usprawiedliwienie tylko wówczas, gdy nie ulegnie szatańskiej pysze i uszanuje właściwy zakres i porządek swojego działania. Chrześcijanie czasami nie zdają sobie sprawy, że idea wprowadzenia siłą raju na ziemi i wyzwolenia człowieka od jakiejkolwiek władzy zwierzchniej wywodzi się z tego samego źródła, co wyobrażenie o ulepszaniu grzeszników (lub ich eliminowaniu) przez drakońskie prawa, wyobrażenie chrześcijańskiej dyktatury (totalitaryzmu) wprowadzającej żelazną dyscyplinę: jest nim bowiem ten sam bunt przeciwko Stwórcy, to samo pragnienie samowolnego naprawienia niedoskonałości jego stworzenia. Obawiam się, że nawet Bor nie zdaje sobie z tego sprawy.

            Na zakończenie niedokładny cytat z przemyśleń pewnego współczesnego nam Polaka: „Religia chrześcijańska, jeśli chce pozostać sobie wierna, musi głosić porzucenie przemocy. Inaczej jest z cywilizacją chrześcijańską, która zawsze broniła się ogniem i mieczem ”. Uważam te uwagi za bardzo trafne, stanowią też ważne przypomnienie, by nie mylić religii z cywilizacją, a kościoła z państwem.

(1987)


 

Przekład Stanisław Ruczaj

 

Tekst z tomu Noční kádrový dotazník a jiné boje Texty z let 1977-1989 (Praha 2009), przetłumaczony w ramach projektu Dziedzictwo myśli politycznej czeskiej i polskiej opozycji z perspektywy współczesnych kryzysów – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Forum Polsko-Czeskie 2020. Artykuł wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiona z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 

Václav Benda, Kultura w oblężeniu (odpowiedź na ankietę)

Już od ponad piętnastu lat w obszarze czechosłowackiej kultury panuje szczególnie nagląca, ba, kryzysowa sytuacja, która co do długości trwania i niezmienności nie ma odpowiednika w nowoczesnej historii. Setki artystów, pisarzy, aktorów i reżyserów filmowych, teatralnych i telewizyjnych, setki dziennikarzy, historyków, filozofów i naukowców z innych dziedzin humanistyki są wyrzucani z instytucji, które kultura i sztuka wytworzyły jako narzędzie kontaktu między twórcą duchowych wartości a odbiorcami. Ich książki nie ukazują się w druku i nie można ich wypożyczyć w publicznych bibliotekach, ich dzieł nie wystawia się w teatrach, nie emituje w radiu ani w telewizji, jako aktorzy i reżyserzy nie dostają angażów, nie mogą publicznie wystawiać swojej twórczości, nie znajdują zatrudnienia w swojej branży.

Wielu z nich walczy z ubóstwem, niektórzy przeszli przez więzienie lub spotkały ich inne formy prześladowań, często dotykających również ich rodziny, wielu wyprowadziło się zagranicę, a na ich twórczość w ojczyźnie została objęta taką samą anatemą, jak twórczość tych kolegów, którzy zostali. Reglamentacja, nakazy i zakazy, najróżniejsze formy manipulacji ze strony państwa uniemożliwiają prowadzenie w kraju swobodnego życia duchowego, komunikację między twórcami i resztą obywateli, powstrzymują rozwój sił twórczych nowych generacji.

 

1) Jak odbiera pan tę pokrótce scharakteryzowaną sytuację osobiście, z perspektywy swojego subiektywnego osądu twórcy (artysty itd.), którego dzieło osiąga spełnienie dopiero wtedy, kiedy zetknie się z odbiorcami?

2) Jak odbiera pan rzeczoną sytuację jako członek narodowej wspólnoty kultury? Jak sobie pan z nią radzi?

3) Jakie kroki praktykczne mogłaby podjąć władza państwowa i jej oficjalne instytucje, by rozpocząć wychodzenie z tego naglącego i krytycznego stanu? Czy w pana możliwościach leży wpłynięcia na państwową politykę kuturalną lub zmiana rzeczonego stanu rzeczy w inny sposób?

4)  Częścią sytuacji umysłowej Czechosłowacji jest dążenie instytucji państwowych, by powstrzymać wolny przepływ idei, impulsów i informacji z reszty świata. Czego w tak sztucznie wytworzonej izolacji brakuje Panu najbardziej? Czy oczekuje pan, że Europejskie Forum Kultury podejmie konkretne kroki, by przełamać tę izolację?

5) Jakie pozytywne kroki mogłyby podjąć pana zdaniem zagraniczne instytucje i osobistości świata kultury, by w jakiś sposób zneutralizować ów ślepy punkt czechosłowackiej kultury? 

 

Przede wszystkim chciałbym w dwóch aspektach niejako uzupełnić to wprowadzenie. Z tą „naglącą, ba, kryzysową sytuacją”, o której pan mówi, mamy w czechosłowackiej kulturze do czynienia już całe 46 lat, nie piętnaście. Te dwa krótkie okresy pomiędzy, charakteryzujące się relatywnym polepszeniem sytuacji (przy czym istnieją różne poglądy i bardzo różne osobiste doświadczenia, jeśli chodzi o zasięg i zasadność tego polepszenia, lecz to teraz nieważne), pozostają niestety tylko wyjątkowymi epizodami na tle pozbawionego objawów życia, jednorodnego pola kulturalnego ludobójstwa. Prawda naukowa i artystyczna jest fałszowana i przemilczana już tak długo, jak trwa okres produktywny w zyciu człowieka (a twórcy są na zmianę wysyłani na egzekucje, do więzienia, na wygnanie, albo przynajmniej na roboty fizyczne), wartości kultury przeszłości sa odcedzane przez sita szybko zmieniających się ideologii (i to w lepszym razie, ponieważ nawet do „czystki” tego typu potrzeba pewnego wysiłku i pewnej dozy wykształcenia; o ileż prostsze jest po prostu potrzeć zapałkę albo hurtem wrzucić widłami w błoto owo podejrzane dziedzictwo wielu pokoleń), najpewniejszą wartością i obecnie najbardziej wymownym argumentem jest strach. Konkretny przykład, znacznie bardziej kontrowersyjny i mniej krzykliwy niż inne, ale właśnie przez to chyba swoim znaczeniem wykraczający poza obręb naszej części Europy: przygptowując pewną antyfaszystowską pracę (nie opiszę jej tu bliżej z powodów bezpieczeństwa, bo dla policji politycznej pisanie o Leninie jest równie obciążające, co o Sołżenicynie), pilnie potrzebowaliśmy zaznajomić się z autentycznymi tekstami nazistowskich ideologów, takich jak Hitler, Rosenberg czy Streicher. Okazało się jednak, że źródła te nie tylko niedostępne są w oficjalnych bibliotekach, ale też że ci – nawet wysoko wyspecjalizowani – eksperci, którzy posiadali je w swoich prywatnych księgozbiorach, już dawno zmuszeni byli je zniszczyć – i to kierując się lękami, których intensywności (i zasadności!) nawet w przybliżeniu nie osłabiły dekady, które upłynęły. Są czasy obalania pomników, przemianowywania ulic czy masowych zmian przekonań i ich zewnętrznych oznak – rzadko kiedy odbywa się to czysto, wszak mówimy o zjawisku głęboko ludzkim. Może nawet społeczeństwo ma prawo (niezbyt rozumne, i jak pokazuje to przykład Herostratesa, również trudne do realizacji) spuścić na niektóre zjawiska zasłonę zapomnienia. Jeśli jednak twórca (czy to artysta, czy to naukowiec) jest powołany do tego, by chwalić coś lub negować, musí wpierw tę rzecz przede wszystkim poznać, jeśli chce jak najlepiej zrobić to, co do niego należy – w innym wypadku jest kłamcą i zwykłym chamem.  Niestety w „polityce kulturalnej” realizowanej w tym kraju od niemal półwieku tylko z rzadka można uchwycić inny sens niż świadomą degradację twórczych jednostek w kłamców i chamów.

Drugie doprecyzowanie dotyczy owych setek (a można dowieść, że były ich tysiące) dziennikarzy i naukowców, których władza ostracyzowała jako jednostki i jako twórców (przy okazji: jeśli przesladowania spotykają kogoś w dowolnej formie, to zawsze prześladowana jest także jego otoczenie i rodzina – nie jest to jakaś arbitralna, dodatkowa sankcja, ale żelazna zasada dobrze działającego totalitaryzmu).Wszyscy ci ludzie mieli właściwie szczęście w nieszczęściu: w chwili, kiedy władza wykreśliła ich z kultury i wygnała na margines społeczeństwa, byli już osobowościami kompletnymi i także w swojej pracy uzyskali pewne doświadczenia i renomę. Wielu udało się wytrwać w swoim zawodzie (dla wszystkich było to trudne, a np. dla artystów zajmujących się reprodukcjami czy niektórych grup naukowców wręcz niemożliwe), ba, czesto stworzyli najważniejsze swe dzieła dopiero tych nienormalnych warunkach. Nie zapominajmy jednak o tym, że czystki nie były jakimś jednokrotnym działaniem urażonej władzy, ale stałym programem postępowania, że destrukcyjny nacisk trwa z niezmienną intensywnością od całyh szesnastu lat i że sytuacja wciąż pogarsza się we wszystkich obszarach kultury. W tym czasie w okres twórczy mogły wejść co najmniej dwa pokolenia, mogły uformować się i zdobyć uznanie tysiące nowych artystów, naukowców i dziennikary. Tylko że cześci z nich w ogóle odmówiono wykształcenia, reszta zaś otrzymała jej w postaci coraz to bardziej wątłej i wątpliwej. Autentyczne życie kulturalne (tego słowa używam tu w jak najszerszym znaczeniu, od sztuki przez naukę, politykę, informację, wzorce zachowania ludzkiego i obywatelskiego, aż po np. Religię) już – poza kilkoma kontrowersyjnymi i wyizolowanymi wyjątkami – nie istnieje, dziedzictwo kulturowe jest na wiele sposobów deformowane, a dostęp do niego celowo utrudniany. Jeśli nawet niektórym uda się mimo wszystko dobrnąć do początku autentycznej drogi twórczej, odkryją, że pierwszy (i każdy następny) krok jest uzależniony od tego, czy będą kłamać, dawać się poniżać i korumpować; że za uczciwą pracę nie spotkają ich żadne korzyści, za to wiele podejrzeń i przeciwności.Jeśli ktoś ma wyrobioną pozycję, może się z nią dumnie obnosić, lub – przeciwnie – kupić sobie za nią pewne – choć zazwyczaj złudne – korzyści; co jednak mają począć owi bezimienni, którzy nie mają nic do zaoferowania, którym władza nie musí schlebiać, bo nawet za uderzenia biczem są zobowiązani okazać jej wdzięczność? Właśnie w tych, którzy nigdy nie zostali dopuszczeni do twórczości i często nie pojęli nawet, że jest ona ich właściwym powołaniem, upatruję tych głównych i fatalnych ofiar: do nieszczęsnego losu całego narodu dochodzi też w ich przypadku nieszczęśliwa data urodzin.

Z pewnością istnieją niezwykle sprzyjające zbiegi okoliczności, kiedy szczególnie świadomym i utalentowanym osobom uda się czasem zbudować coś nawet na tym cmentarzu kultury. Burzliwie rozwijająca się kultura „równoległa” faktycznie dała szeregowi początkujących artystów – ale też naukowców, polityków czy dziennikarzy – przestrzeń dla formowania ich indywidualności twórczych i pewnego rodzaju „publicznego” oddziaływania (niestety rzadko kiedy mogła im zapewnić systematyczne wyksztacenie lub stabilne warunki życia i twórczości). Jednakże miarą poziomu kultury i gwarancją jej trwałości nie są tylko pewne szczytowe osiągnięcia, ale raczej owe często przeoczane, ba, ignorowane zaplecze, owa pozornie zwyczajna i nieinspirująca przeciętność, którą kultura się karmi, dzięki której trwa i bez której nie może się rozwijać. Boję się, co się stanie, kiedy pokolenia, które jeszcze dysponowały tym tłem, nieuchronnie wymrą: chociaż nie zapominam o krzywdach wyrządzanych indywidualnym twórcom, to chcę przede wszystkim wytrwale przestrzegać przed zbrodnią, która ma na celu fizyczną i duchową likwidację narodu – bo naród bez kultury jako taki przestaje istnieć.

Co do samej ankiety. Ponieważ nie chcę powtarzać notorycznie znanych faktów i pomysłów, poniekąd połączę Pana pytania i ograniczę się do szczególnego i pozornie drobnego problemu: jakikolwiek przełom w tej kwestii (i zresztą w jakiejkolwiek innej, tak to już jest w systemie totalitarnym) oznaczał by jednak radykalny zwrot w całej naszej sytuacji. Historia uczy, że zakazywanie różnych przejawów twórczości artystycznej czy naukowej i prześladowanie twórców jest raczej regułą niż wyjątkiem – u nas tylko ta reguła jakoś stosowana jest ponad zwykłą miarę. To, dla czego nie znajduję paraleli historycznej, to prewencja: policja hurtem rekwiruje ledwo co napoczęte rękopisy, dzienniki, prywatną korespondencję i dokumenty, archiwalne pomoce naukowe i notatki itp, itd. Przypadek obszernego rękopisu filozoficznego Kosíka jest dobrze znany dzięki reakcji społeczności międzynarodowej. Jan Šimsa, proboszcz ewangelicki, został swego czasu skazany na osiem miesięcy więzienia, ponieważ nie chciał oddać policjantom osobistego listu od zmarłego przyjaciela i naucczyciela, prof. Jana Patočki. Historykowi Jozefowi Jablonickiemu regularnie (z dziewięcioma rewizjami domowymi na koncie jesteśmy prawdopodobnie współzwycięzcami czechosłowackiego rekordu w tej dyscyplinie) zabierane są rękopisy jego badań, notatki, kartoteki i potrzebne prace specjalistyczne. Jesienią zeszłego roku policja przejęła wszystkie práce morawskiej poetki Ivy Kotrlé. Właśnie w ostatnich dniach Jiříemu Dienstbierovi sąd skonfiskował dokumenty, po raz pierwszy zabrane w czasie jego pobytu w więzieniu, w tym wszystkie notatki z jego pracy dziennikarskiej z lat 60., kiedy był korespondentem w Indochinach i USA. Takie przykłady można by dowolnie mnożyć.

 

Ad 1) Osobiście odbieram taką prewencyjną ingerencję w proces twórczy jako coś znacznie bardziej uciążliwego i groźniejszego niż niemożność zwrócenia się do publiczności w normalny sposób, a nawet niż groźbę i rzeczywistość późniejszych represji. W zeszłym roku sam utraciłem rękopis jednej z moich prac na temat zaangażowania chrześcijan; przy tej okazji nauczyłem się podziwiać tych, którzy potrafili rekonstruować swoje zniszczone dzieła,  mimo wszelkich starań nie udało mi się ich jednak naśladować.

 

Ad 2) Myślę, że także z punktu widzenia wspólnoty kultury, ta ciągła niepewność oddziałuje bardzo negatywnie. Pod jej wpływem niektórzy wolą nawet nie angażować się w bardziej rozległe czy wymagające większego przygotowania projekty, i rozmieniają na drobne swój talent czy specjalistyczne umiejętności tworząc, okazjonalne drobiazgi. Pozostali ukrywają przynajmniej niezastępowalne materiały do badańw mieszkaniach swoich mniej zagrożonych znajomych, dokąd też w pośpiechu odnoszą każdą napisaną stronę. Psychologicznie taka sytuacja jest bardzo przygnębiająca, najbardziej szczęsliwe chwile inspiracji twórczej, czy to artystycznej, czy naukowej, są niemal regularnie udaremniane przez niekorzystne okoliczności techniczne – w rezultacie cierpi na tym zarówno jakość pracy, jak i jej tempo. Nie mówię już w ogóle o ogólnej szkodzie dla kultury, jaką stanowi nieodwracalne przepadnięcie jakiegokolwiek manuskryptu czy osobistego archiwum gdzieś w gabinetach StB.

 

            Ad 3) Nie chcąc przez to powiedzieć, że poza tym wszystko (albo w ogóle cokolwiek) jest w państwowej polityce kulturalnej w porządku, albo że słusznym jest wysyłanie artystów i naukowców do więzień za ich pracę, pozwalam sobie zaproponować kilka skromnych i łatwych do wprowadzenia rozwiązań, z których każde przyczyniłoby się do usunięcia wspomnianego szczególnego problemu.

            a) By po prostu przestrzegano prawa, które mówi, że w nakazie rewizji prywatnego mieszkania powinny jak najprecyzyjniej być opisane poszukiwane przedmioty, czyli np. „narzędzie zbrodni, prawdopodobnie pistolt kalibru 7,65”, „klejnoty skradzione z mieszkania pani  Novákovej”, ewentualnie „ta a ta książka lub czasopismo”, „korespondencja z  Jiřím Pelikánem”, „dokumentacja warunków w czechosłowackich więzieniach”, „ulotka na 21 sierpnia” - a nie „pisma i druki antypaństwowe”, jak brzmi obligatoryjne sformułowanie we wszystkich sprawach politycznych. W ten sposób obywatelom faktycznie odebrana zostaje możliwość skorzystania z dobrodziejstwa prawa, według którego do rewizji domowej może dojść wyłącznie wtedy, kiedy poszukiwane rzeczy nie zostały dobrowolnie wydane: ani obywatel, ani urzednik policyjny nie mają bowiem najmniejszego pojęcia, czego właściwie się szuka – dlatego też zabiera się wszystko, co policjantom wyda się niewłaściwe lub podejrzane (często tylko dlatego, że napisano to w obcym języku, nawet jeśli chodzi o powieść kryminalną, albo dlatego, że napisano to na maszynie, choćby to była praca z matematyki), nawet kiedy związek ze sprawą w ogóle nie zachodzi. Do naprawienia sytuacji starczyłoby wiążące orzeczenie Sądu Najwyższego CSRS, że rewizja domowa bez wspomnianej konieczności jest bezprawna, a zatem wszystkie przeprowadzone czynności są już z góry pozbawione uprawomocnienia.

b) By prawo zmieniono tak, żeby organy bezpieczeństwa nie mogły zabierać żadnych oryginałów pism i dokumentów, ale mogły co najwyżej pozyskiwać ich uwierzytelnione odpisy (lub zlecać ich doręczenie do właściwego sądu pod groźbą sankcji).

c) By uzupełniono prawo poprzez określenie wiążącego terminu, w którym odebrane dokumenty (i w ogóle przedmioty) muszą zostać zwrócone, chyba że w międzyczasie sąd zdecyduje o ich przepadku. Prawo powinno również znacznie ograniczyć możliwość orzeczenia przez sąd przepadku sprawy poza postępowaniem karnym.

d) W szczególności, by uregulowano przepisy dotyczące zatrzymania i wykonywania kary. Jeśli więzień polityczny może w ogóle napisać cokolwiek (poza ocenzurowanymi i reglamentowanymi na różne sposoby listami do rodziny), jego teksty są mu zabierane i prawdopodobnie ostatecznie niszczone. W duchu szacunku dla człowieka i dobrych europejskich tradycji, powinno pozwolić się na to, by wraz z wolnością, więźniom zwracano wszystkie owoce ich pracy umysłowej.

e) Ujawnienie list lub innych wystarczająco precyzyjnych definicji literatury, której nie można importować, posiadać lub pożyczać innym (lub, oficjalne zaprzeczenie ze strony przedstawicieli władzy czechosłowackiej, że takie listy istnieją i że dzieła literackie są narażone na sankcje). Z pewnością postulat ten nolens volens w jakiś sposób akceptuje rzeczywistość, która sama w sobie jest niemoralna i sprzeczna z duchem i literą porozumień helsińskich i madryckich; wychodzę jednak z załóżenia, że obywatel może znacznie lepiej realizować swoją wolność i godność w ramach bardziej wymagającego prawa niż w warunkach całkowitej dowolności.

 

            Ad 4)–5) Wszelkie przejawy solidarności, wszelkie naciski na rząd czechosłowacki, by działał bardziej humanitarnie i z większą kulturą, są dla nas niezwykle cenne – dobrze by było, gdyby także Europejskie Forum Kultury podkreśliło mocno, że Czechosłowacja w wielu kwestiach (chyba najwyraźniej w obszarze wolności religijnej i właśnie w związku z jakąkolwiek aktywności kulturalną wierzących – wielu ludzi szło do więzienia za import, powielanie, rozpowszechnianie lub nawet za samo posiadanie literatury religijnej, za samodzielne kształcenie, za działalność edukacyjną i kulturalną wśród młodzieży, dzieła sztuki lub przedstawienia itp.) naruszyła porozumieniezMadrytu. Ci, którzy okazują solidarność, nie powinni dać się zwieść i zniechęcić tym, że władze Czechosłowacji zdają się ignorować ich żądania: w rzeczywistości zdecydowany sprzeciw ze strony międzynarodowej opinii publicznej prawie zawsze prowadzi do znacznego ograniczenia pierwotnych zamiarów władzy, co więcej, na każdy przypadek ostentacyjnej, zamyślonej jako odstraszający przykład represji, przypada co najmniej dziesięć kolejnych, do których nie doszło własnie z obawy przed nieprzychylną reakcją międzynarodową. Jeśli chodzi o możliwe pozytywne kroki ze strony zagranicznych instytucji i osobistości kultury, nie uważam za najszczęśliwsze różnych form bojkotu lub uprzedzającego utrudniania wzajemnych relacji. Wręcz przeciwnie, oficjalne relacje należy pielęgnować jak najdbalej, pamiętając przy tym o oczywistym (i wzajemnym, bo delegacje czechosłowackie na Zachodzie działają tak całkiem automatycznie) zagwarantowaniu prawa gościa do wybierania sobie rozmówców według własnych potrzeb, bądź o taktownym ostrzeżeniu gospodarza, że ten czy ów powinien być raczej zaproszony na uroczyste przyjęcie powitalne niż siedzieć w więzeniu. Korzystne jest również zawieranie porozumień kulturalnych, nie mogą jednak być one tak koncypowane, by zachodni partner był zmuszony do zaakceptowania zaproponowanych osób i tematów, podczas gdy państwo czechosłowackie może je sobie swobodnie wybierać według swoich policyjno-ideologicznych kryteriów, ewentualnie ukrywać przed swoimi obywatelami kogokolwiek czy cokolwiek, co uzna za niewygodne w tej międzynarodowej wymianie informacji i dóbr kultury. W pewnym sensie idealnie byłoby, gdyby Czechosłowacji przyznano jakiś rodzaj kulturalnej „klauzuli największego uprzywilejowania”, która usunęłaby różne biurokratyczne komplikacje związane z honorariami, podatkami, stypendiami studenckimi lub naukowymi, z możliwością zaangażowania artystycznego lub specjalistycznego (płatnego i zagwarantowanego należytą umową) ponad granicami państwowymi itp.: dla Zachodu nie wiązałoby się to z żadną szczególną ofiarą czy komplikacją, ale i tak usunęłoby jeden z poważnych czynników, które przyczyniają się do dyskryminacji kultury niezależnej w naszym kraju.

 

(Czerwiec 1985)

 

Przekład Stanisław Ruczaj

Tekst z tomu Noční kádrový dotazník a jiné boje Texty z let 1977-1989 (Praha 2009), przetłumaczony w ramach projektu Dziedzictwo myśli politycznej czeskiej i polskiej opozycji z perspektywy współczesnych kryzysów – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Forum Polsko-Czeskie 2020. Artykuł wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiona z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 

 

Josef Mlejnek jr., Apokalipsa jako odpowiedni biotop?

Reżimy totalitarne dążyły do unicestwienia człowieka, zniszczenia go jako istoty wolnej, samodzielnie myślącej i czującej.W tym samym czasie nowy człowiek socjalizmu był przedstawiany w komunistycznej propagandzie czy usłużnych dziełach sztuki jako nadistota w najlepszym wydaniu: piękny, potężny, inteligentny, świadomy, szerzący światło nowego porządku w innych galaktykach, który już nawet w myślach nie wie, czym jest kłamstwo lub kradzież, idożywający co najmniej dwustu lat, jeśli nie więcej.

 

Homo sovieticus

 

Praktyczny rezultat opisał między innymi rosyjski filozof i socjolog Aleksandr Zinowjew w książce Homo sovieticus.Według niego społeczeństwo radzieckie składa się z jednostek w postaci galarety i „samo w sobie przypomina jedną wielką galaretę.Jest to społeczeństwo kameleonów, które samo w sobie jest jednym wielkim kameleonem”.Zinowjew spopularyzował z sarkastyczną intencją stworzone pojęcie homo sovieticus. Termin ten był używany przez niego i wielu innych krytyków sowieckiego reżimu jako metafora całkowicie wykorzenionej, poddającej się każdemu formowaniu, absolutnie adaptowalnej jednostki, niezdolnej do krytycznego myślenia, ale za to skłonnej do licznych drobnych, lecz i większych kradzieży, mniejszych i większych kłamstw oraz podłości, aby tylko przetrwać.

Ale jak pokazuje rosyjski historyk Michaił Heller, pochodzenie tego terminu ma wymiar poważny i pozytywny.Oficjalna publikacja Ludzie sowieccy, wydana w Moskwie w 1974 roku przez Politizdat, z dumą podkreślała, że Związek Radziecki stał się „ojczyzną nowego i wyższego gatunku Homo sapiens: Homo sovieticus”.Trudno powiedzieć, co pomyślałby o tym Karol Darwin, ale idea, że rewolucja komunistyczna stworzy nowego człowieka, wyższe ogniwo ewolucji, należy do podstawowych ideologicznych ram marksizmu-leninizmu.Jednocześnie, podobnie jak cały ruch komunistyczny, jest to zsekularyzowana deformacja chrześcijaństwa, a konkretnie tego jego wymiaru, który apostoł Paweł wyraził tymi słowy: „Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem” (2 Kor 5, 17).Chrystus, za którym ma podążać człowiek, jest nowym Adamem, czyli nowym człowiekiem, a ten, kto przyjmuje Chrystusa, staje się również nowym człowiekiem.

Jeśli toczyła się wojna o samego człowieka, walka taka miała wymiar logicznie filozoficzny, metafizyczny, a nawet religijny, świadomie lub nieświadomie, explicite i implicite.A działania dysydenckie nie obywały się bez prześladowań, więzienia i cierpienia.Dlatego opozycja była sama w sobie quasi-religijną wspólnotą, przypominającą pierwszych chrześcijan w rzymskich katakumbach.Opozycja jako całość, w tym ateiści i antyklerykałowie, a nie tylko opozycja religijna.

 

Pełne nadziei perspektywy Dnia Pietrowa

 

Tamten świat miał cechy apokaliptyczne z jeszcze jednego przynajmniej powodu. Wciąż stał jedną nogą na krawędzi wojny nuklearnej. Pamiętacie, co robiliście 26 września 1983 roku? Powinniście. Jeśli już wtedy byliście na świecie, urodziliście się po raz drugi. 26 września każdego roku obchodzony jest tak zwany Dzień Pietrowa. Stanisław Jewgrafowicz Pietrow pełnił służbę w dowództwie radzieckiej obrony przeciwlotniczej, kiedy w systemie radarowym włączył się alarm. Ale dyżurnemu wydało się podejrzane, że Amerykanie zaatakowaliby tylko pięcioma pociskami, na co wskazywały monitory. Wolał się upewnić. I dobrze zrobił. Błędny sygnał satelity był spowodowany odbiciem promieni słonecznych od warstwy wysokich chmur. Pietrow był początkowo chwalony, ale wkrótce stał się niepożądaną postacią, ponieważ odkrył błąd w systemie. Został przeniesiony na mniej eksponowane stanowisko z powodu rzekomej nieodpowiedzialności. Przeszedł na emeryturę na początku roku 1984. Zmarł w 2017 roku w wieku 77 lat. „To była moja praca. Po prostu wykonywałem swoje obowiązki, byłem właściwą osobą na właściwym miejscu, to wszystko. Nawet moja żona nie wiedziała nic o tym przez dziesięć lat” – ocenił później skromnie swoje ówczesne działania.

Podobnych przypadków było więcej.Dzięki Pietrowowi nasz świat nie zginął w nuklearnym kataklizmie wywołanym gorącą wojną między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim, ale mógł wkroczyć w „orwellowski rok” 1984. Rosyjski dysydent Andriej Amalrik w 1969 roku napisał esej Czy Związek Radziecki przetrwa do 1984?, swego czasu gorąco dyskutowany, dziśprawie zapomniany.Autor oczywiście życzył sobie, aby Związek Radziecki nie przetrwał do tego roku, a kreśląc jakiś realistyczny scenariusz upadku imperium sowieckiego, ubrał go w formę wojny, najprawdopodobniej atomowej, z Chinami.A więc – perspektywy bardzo obiecujące.

W apokaliptycznym tonie utrzymany jest także znany esej Václava Havla z 1978 roku zatytułowany Siła bezsilnych:

 

Nasza uwaga nieuchronnie kieruje się ku najważniejszemu: kryzysowi całej współczesnej cywilizacji technicznej, ku kryzysowi, który Heidegger opisuje jako bezradność człowieka wobec planetarnej potęgi technologii. Technologia – to dziecko współczesnej nauki, jak i dziecko nowożytnej metafizyki – wymknęła się spod kontroli, przestała służyć człowiekowi, zniewoliła go i doprowadziła do tego, że asystuje w przygotowaniu własnej zagłady.

 

W końcu, zwłaszcza w czasie amerykańsko-sowieckiej rywalizacji nuklearnej, stosunkowo dobrze przyjęto jedno konkretne wyjaśnienie rzeczywistości, mianowicie, że żadna inna pozaziemska cywilizacja nie została jeszcze odkryta (lub my nie zostaliśmy przez nią odkryci). Według niego każda cywilizacja na pewnym etapie rozwoju technicznego zniszczy się sama, na przykład poprzez wojnę nuklearną, i nie osiągnie już wyższego poziomu technologicznego, dzięki któremu będzie w stanie pokonywać ogromne odległości kosmiczne i komunikować się z mieszkańcami innych galaktyk.

Być może i to memento przyczyniło się do negocjacji rozbrojeniowych między Amerykanami a Sowietami.W każdym razie Związek Radziecki nie wytrzymał rywalizacji technologicznej z Zachodem, zwłaszcza w dziedzinie wojskowości, ale także w życiu codziennym, jeśli chodzi o poziom życia i dostępność towarów konsumpcyjnych wysokiej jakości.Pojawienie się Gorbaczowa i jego reform, złagodzenie napięć, perspektywa zmiany podejścia z pewnością stanowiły bardzo pozytywny trend, ale zawierały też jeden problematyczny aspekt: wraz z topnieniem totalitaryzmu roztopił się metafizyczno-apokaliptyczny wymiar życia publicznego.

 

Triumf odmiany Russet Burbank

 

Wspomniany Andriej Amalrik polemizował z wyobrażeniem, że stopniowy wzrost dobrobytu i tak zwane promieniowanie „materialnej kultury” Zachodu stopniowo przekształci społeczeństwo radzieckie, że zachodni turyści, popkultura, płyty gramofonowe z dozwoloną zachodnią muzyką i minispódniczki przyczynią się do stworzenia humanitarnego socjalizmu.„Możliwe, że będziemy mieć »socjalizm« z odsłoniętymi kolanami, ale z pewnością nie socjalizm z ludzką twarzą” – głosił sarkastycznie Amalrik. Reżimy komunistyczne same dążyły do przekonania ludności poprzez poprawę poziomu życia, często argumentując, że zamiast zachodniego „blichtru” przeznaczonego dla bogatych oferują każdemu zabezpieczenie socjalne.Narodziny nowego człowieka i ustanowienie komunistycznego raju odsunęły się gdzieś daleko w przyszłość.

W ten sposób doszło do nieco paradoksalnego zjawiska związanego z komunistycznym lub socjalistycznym społeczeństwem konsumpcyjnym.W Polsce tylko na krótko, w początkach sprawowania władzy przez pierwszego sekretarza Edwarda Gierka.Wkrótce jednak jego ekonomicznemu „cudowi” zabrakło tchu, a wynikające z tego trudności gospodarcze w zasadniczy sposób przyczyniły się do powstania Solidarności. Ruch masowy wszakże nagle przekierował wielu dysydentów na pozycję niemal klasycznych polityków, zmuszonych do obrony interesów społecznych swoich licznych zwolenników.Co było ogromną różnicą w porównaniu z Czechosłowacją, gdzie opozycja pozostawała, z wyjątkiem bardzo późnych lat 80., bardzo ograniczona i zamknięta w kręgu mniej lub bardziej moralnie zdefiniowanej „polityki”. Ulubioną i wszechobecnie akceptowaną stała się narracja o tak zwanej umowie społecznej między Gustávem Husákiem a społeczeństwem, którą krótko opisałyby słowa: „Siedźcie cicho, a będzie wam dobrze”.

W związku z tym w czasach normalizacji Husáka faktyczny konsumencki charakter ówczesnego społeczeństwa czeskiego (czechosłowackiego) stał się obiektem krytyki opozycji.W porównaniu ze społeczeństwem zachodnim miało ono wprawdzie do dyspozycji bardzo ograniczony asortyment, ale decydujące było nastawienie mentalne.

 

Skierowanie całej uwagi człowieka na podłoże jego czysto konsumenckich interesów jest pozbawieniem go zdolności dostrzegania nasilającego się stopnia jego duchowego, politycznego i moralnego zniewolenia; sprowadzenie go do jednowymiarowego nosiciela ideałów wczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego ma na celu uczynienie z niego materiału podatnego na kompleksową manipulację; niebezpieczeństwo, że mógłby zapragnąć niektórych z niezliczonych i nieprzewidywalnych możliwości, jakie posiada jako istota ludzka, ma zostać stłumione w zarodku poprzez uwięzienie go w ubogim horyzoncie możliwości, jakie ma jako konsument w ograniczonych warunkach centralnie planowanej gospodarki –

 

napisał Václav Havel w 1975 roku w liście otwartym do swojego poprzednika na urzędzie prezydenckim. Jeśli zastąpimy termin „wczesne społeczeństwo konsumpcyjne” terminem „zaawansowane społeczeństwo konsumpcyjne” i w roli Poruszyciela zamiast totalitarnego reżimu umieścimy samoczynne przemieszczanie się wolnych jednostek w wirze wolnego rynku, otrzymamy dość dokładny opis naszej teraźniejszości. Za wzrost konsumpcjonizmu po listopadzie Václav Havel obwiniał później swojego przeciwnika i następcę na urzędzie prezydenta, Václava Klausa. Jednak o wiele bardziej była to kwestia efektu działań wyższych sił cywilizacyjnych, przejaw kryzysu cywilizacji jako całości i bezradności człowieka wobec niej, o czym pisał kiedyś Havel w Sile bezsilnych.

Prawdopodobnie nie mógło być bardziej wymownej zapowiedzi ostatecznego końca Związku Radzieckiego niż otwarcie pierwszej restauracji McDonald’s w Moskwie, na Placu Puszkina, 31 stycznia 1990 roku. Kolejkę do Lenina zastąpiła kolejka do „maka”, w której tego dnia trzeba było podobno czekać siedem godzin. W tamtym czasie był to największy lokal McDonald’s na świecie, mogący obsługiwać do 15 tys. osób dziennie. Choć z racji radzieckiej (rosyjskiej) dumy, moskiewska filia była obsługiwana przez kanadyjski oddział koncernu McDonald’s. Ziemniaki odmiany Russet Burbank, niezbędne do produkcji frytek, zaczęły być uprawiane na polach pod Moskwą podobno już dwa lata przed otwarciem restauracji, czyli w 1988 roku, w czasie, gdy w Czechosłowacji zaczęło się znowu trochę odważniej demonstrować, a w Polsce zanosiło się na obrady okrągłego stołu. Protestujący w Pradze uciekali przed strumieniem armatek wodnych, często z poczuciem bohaterstwa, ale koniec komunizmu był już właściwie przesądzony, ziemniaki odmiany Russet Burbank zapuszczały w pobliżu Moskwy swoje korzenie coraz głębiej. Ale do jakiej interpretacji to wszystko przypasować: do „zderzenia cywilizacji” Huntingtona czy do „końca historii” Fukuyamy?

 

Velehrad i Agnieszka jako antypody

 

W 1985 roku ludzie zgromadzeni na pielgrzymce velehradzkiej (szacunki mówią o 100-200 tys. uczestników) otwarcie wyrazili swój sprzeciw wobec reżimu.W obszernym samizdatowym studium Co dalej po Velehradzie?Václav Benda cieszył się, że również w Czechosłowacji udało się osiągnąć „polskie liczby”.Niestety w kolejnych latach aparat bezpieczeństwa zajął się już Velehradem oraz innymi pielgrzymkami.Chociaż ta velehradzka była przede wszystkim wydarzeniem religijnym, to należy zwrócić uwagę, że nawet polski masowy ruch opozycyjny Solidarność prawdopodobnie nie powstałby w 1980 roku, gdyby nie silna pozycja Kościoła katolickiego w polskim społeczeństwie i wizyta papieża Jana Pawła IIrok wcześniej.

A jak napisał uczestnik velehradzkiej pielgrzymki, ukrywający się w samizdacie pod pseudonimem Młody Morawianin:

 

W pewnym sensie nasza wiara jest zawsze polityczna.Żyjemy w polis, wspólnocie, w której chrześcijaństwo uzyskuje swój jasny i określony wyraz „tu i teraz” poprzez praktyczną, codzienną służbę bliźniemu i Bogu.Tak więc działamy zarówno jako chrześcijanie, jak i obywatele.

 

O czym niestety wielu czeskich chrześcijan zapomniało w czasach komunizmu, a ściślej mówiąc – nie znalazło wystarczającej odwagi, aby wypełnić cytowane słowa.

Jednym z kamieni milowych aksamitnej rewolucji były wydarzenia 25 listopada 1989 roku, kiedy w katedrze św. Wita na Zamku Praskim odbyła się uroczystość z okazji kanonizacji średniowiecznej czeskiej księżniczki Agnieszki Przemyślidki (sama kanonizacja miała miejsce 12 listopada w Rzymie).Po południu prawie milion ludzi zebrało się w miejskiej części Letná w Pradze (szacunki mówią o ok. 800 tys.).Czerwony, jak śpiewał bard Jiří Dědeček, odchodził do lamusa.

Wtedy narodziła się narracja łącząca kanonizację Agnieszki i upadek komunizmu w bezpośredni związek. Według niej to Agnieszka wszystko (współ)zaaranżowała. Takie okoliczności są oczywiście trudne do udowodnienia obiektywnie czy naukowo. Jednak problem tkwi także w czymś innym: wspomnianego wyjaśnienia nie traktowano zbyt poważnie. Gdyby to zrobiono, wydarzenia okresu polistopadowego musiałyby potoczyć się zupełnie inaczej. Pobożna Agnieszka odrzuciła świecką władzę i bogactwo, kładąc nacisk na pokorę, wyrzeczenie, ubóstwo i opiekę nad innymi, zwłaszcza starymi, chorymi i wydziedziczonymi, nie pasowała do nowych warunków z ich uwielbieniem dla dobrobytu i wzrostu PKB. Znalazła się na antypodach. Chociaż, paradoksalnie, po listopadzie 1989 roku jej wizerunek trafił na banknot, a konkretnie na wycofane już dziś z obiegu 50 koron. Po aksamitnej rewolucji większe zainteresowanie jej postacią wykazali tylko poszukiwacze zaginionych w czasie wojen husyckich szczątków Agnieszki, o których przepowiednia litomierzyckiego prepozyta (a także rektora Uniwersytetu Karola) Jana Papouška z połowy XV wieku głosiła, że „spokojne i szczęśliwe czasy dla czeskiej ziemi nadejdą, gdy mieszkańcy ciało błogosławionej Agnieszki odnajdą”. I nie sposób nie wspomnieć o gazownikach – na prośbę ich związku zawodowego kardynał Tomášek mianował Agnieszkę w 1991 roku ich patronką.

„Wolność, wolność!”, rozlegało się na placu Wacława i na Letnej jesienią 1989 roku, ale w wyjątkowej atmosferze pokoju, zbliżenia i współpracy, w czym wielu dostrzegło wpływ nowo kanonizowanej czeskiej księżniczki z XIII wieku.Ale ilu protestujących naprawdę tęskniło za wolnością, a ilu za standardem życia, jaki widzieli w zachodnich magazynach lub filmach?Dziś wydaje się, że odsetek członków tej drugiej grupy był znacznie większy, niż mógłby przypuszczać zewnętrzny obserwator w tamtym czasie.

Rok 1989 był okresem przejścia do demokracji, ale także do kapitalizmu (gospodarki rynkowej) i nowoczesnego zachodniego społeczeństwa konsumpcyjnego. Przy czym należy pamiętać, że demokratyczna polityka stanowi w dużej mierze nadbudowę dla ekonomii i społecznych wzorców zachowań – nie trzeba być marksistą, żeby ten związek odkryć, bo Karol Marks tylko (i niesłusznie) go zabsolutyzował. Więc jakie są główne bodźce motywujące w epoce polistopadowej? Młodość, uroda, wyczyny i siła fizyczna, które mają doprowadzić jednostki do szczęścia w postaci bogactwa, różnorodnych doświadczeń i wyższego statusu społecznego. Horyzont życia ludzkiego wyznacza wówczas jedynie czas ziemski. W ten sposób społeczeństwo jest pchane do przodu i jednocześnie zdominowane de facto przez darwinizm społeczny, aczkolwiek stłumiony – zwłaszcza przez sieć systemu społecznego i pozostałości uczciwych praktyk. W tym sensie Andrej Babiš faktycznie reprezentuje koronę polistopadowej transformacji, bo cóż innego mogłoby być jej najbardziej prawdopodobnym zwieńczeniem niż władza wielkiego kapitalisty?

Świat według Agnieszki wyglądałby bardziej tak, jak Soňa Oravcová opisała życie Indian Hopi w magazynie „Ludzie i Ziemia” w 2009 roku:

 

Z punktu widzenia zachodniego, materialnie zorientowanego świata, mam poczucie wielkiej biedy, która kontrastuje z obrazem ludzi, którzy funkcjonują z poczuciem zadowolenia. Ich rytm życia oparty jest na zupełnie innej hierarchii wartości. Grupa studentów, z którymi pracuję, oferuje wsparcie finansowe na remonty rozpadających się domów. Otrzymujemy jednak nieoczekiwaną odpowiedź w postaci uśmiechu i prostego wyjaśnienia: „Nie, dziękuję. To wasze oczy widzą nasze domy w taki sposób. Dla nas to, co je wypełnia, jest ważniejsza niż opakowanie”.

 

W przypadku współczesnego społeczeństwa jest wręcz przeciwnie. Jednak opozycja również nie nawiązała za bardzo do Agnieszki. Po listopadzie 1989 roku wielu dysydentów weszło do polityki, gdzie znaleźli miejsca w różnych kręgach zgodnych z zachodnimi prądami politycznymi. Podstawowe wytyczne, gospodarka rynkowa i demokracja zbudowana na partiach politycznych, paradygmat wyznaczony nie przez Václava Havla, ale przez Václava Klausa, zostały w pełni zaakceptowane przez większość z nich.

W Polsce członkostwo w Solidarności było koniecznym biletem na scenę polityczną – nie dotyczyło to oczywiście postkomunistów – jeszcze długo po 1989 roku. W Republice Czeskiej dysydenci, poza kilkoma wyjątkami, stosunkowo szybko zniknęli jednak z polityki.Ludziom o zdecydowanych poglądach i postawach nie odpowiadał wygładzony świat mniej lub bardziej pustych i wypełnionych frazesami przemów, podlegający coraz bardziej prawom marketingu politycznego.I zamierzony przede wszystkim na pobudzenie gospodarki, aby zapewnić społeczeństwu taki poziom życia, za który odwdzięczą się głosami w wyborach.Skrajnym przykładem tej nieprzystawalności był Václav Benda, którego zdolności ekspresyjne stały się obiektem żartów.Katolicki intelektualista, zdolny oprzeć się presji reżimu komunistycznego, po prostu nie został stworzony na miarę ery telewizji.

Václava Havla na urzędzie czeskiego prezydenta trzymała przede wszystkim Obywatelska Partia Demokratyczna Klausa, nie przez łaskawość, ale raczej ze względu na pragmatyzm, bo Havel był, obok kilku gwiazd sportu, prawdopodobnie jedynym Czechem o światowej renomie.Stworzyło to złudzenie optyczne, dające niebezpieczną iluzję stopnia dojrzałości czeskiej demokracji.

 

Omijanie Łuku Triumfalnego

 

Po odejściu z polityki Václav Havel pracował nad swoją ostatnią sztuką teatralną, którą też samodzielnie sfilmował.Odchodzenie to dramat o polityce, a konkretnie o końcu kariery jednego polityka.Spotkała się z chłodnym przyjęciem, film nie był chętnie oglądany.Niezasłużenie. Tak naprawdę publiczność chciała od Havla politycznego kiczu, podczas gdy dramaturg, były prezydent, krytycznie rozliczał się głównie sam ze sobą i okresu polistopadowego głębiej, niż byli na to przygotowani widzowie.

W przypadku Odchodzenia wszyscy byli zainteresowani głównie tym, kogo naprawdę reprezentują fikcyjne postacie dramatu: czy kanclerz Vilém Rieger to naprawdę Václav Havel, a Vlastík Klein, który zastępuje Riegera u władzy, to w rzeczywistości Václav Klaus?Jednak właściwym prototypem Kleina nie był prawdopodobnie Klaus, ale Łopachin z Wiśniowego sadu Czechowa. Przedsiębiorca kupujący sad i wycinający w nim drzewa ze względu na nowe plany zagospodarowania.

 

Tutaj, gdzie obecnie znajduje się nieprzynoszący zysków sad, zbudujemy średniej wielkości centrum społeczno-handlowe.Będą trzy kina, pięć sklepów, salon masażu, fryzjer, butik, redakcja „Fuje” (bulwarówki), rzeźnik, stacja benzynowa, sala taneczna, salon tatuażu, kino, antykwariat, rzeźnik…W przyległym budynku będzie kasyno. W sposób nieoczywisty przynależy do tego czasu… Wreszcie w willi powstanie nowoczesny klub erotyczny.Moim celem jest, aby cały obszar stale tętnił życiem –

 

mówi Klein w Odchodzeniu. To samo mógłby powiedzieć Łopachin. W Wiśniowym sadzie Czechow uchwycił moment wkroczenia nowoczesności lub drapieżnego kapitalizmu do Rosji: niewidzialny pazur Lewiatana z żądzą zysku i nieodwołalnie rozdziera tradycyjne więzi i wartości. Podobnie w naszym kraju po 1989 roku czy w Rosji za Borysa Jelcyna, w obu przypadkach zresztą w krajach, w których tradycyjne społeczne wzorce zachowań i wartości zostały już zniszczone przez komunizm. Wielu obiecywało sobie powrót do starych, dobrych czasów Pierwszej Republiki po przemianie socjalizmu w kapitalizm (gospodarkę rynkową), ale tak naprawdę tęsknili za sielanką, a nie rzeczywistością.

Ale Łopachin i Klein stawiają bardziej ogólne pytanie: czy Václav Havel i opozycja sprzed listopada chcieli zachodniej mieszanki rynku, konsumpcjonizmu i demokracji marketingowej?Czy chciała tego polska Solidarność?Ich wizja lepszego społeczeństwa była dużo bardziej filozoficzna, a może i utopijna. W środowisku Solidarności na przykład dla niektórych działaczy wizja ta była związana z ideą samorządu robotniczego w przedsiębiorstwach.Jednak po upadku muru właściwie nie było innej alternatywy.A może jednak istniała?

Trzymanie się „tradycyjnej demokracji parlamentarnej jako ideału politycznego i pozostawanie przy złudzeniu, że tylko ta »sprawdzona« forma może trwale zagwarantować człowiekowi odpowiednią i pełnoprawną pozycję” byłoby „co najmniej krótkowzroczne” – dowiadujemy się z opinii Václava Havla wyrażonej w 1978 roku w Sile bezsilnych.Niestety, prawie wszyscy opozycjoniści, na pewno w Republice Czeskiej, a wraz z nimi prawie całe społeczeństwo, przyjęli demokrację parlamentarną w jej proceduralnym znaczeniu jako ostateczny cel, jako najwyższe bóstwo, ponad którym nic już nie ma, a raczej jest, ale w sferze prywatnej, intymnej.

Z dystansu tę postawę trudno ocenić inaczej niż jako skromną ambicję.Na zmiany klimatyczne, kryzys migracyjny, ostre starcie konserwatystów i progresywistów w społeczeństwach zachodnich, wzrost islamskiego terroryzmu, wpływ Chin i w ostatnim czasie Covid-19, czeskie społeczeństwo reaguje bezradnie, przyjmując tylko mniej lub bardziej powierzchowne sformułowania, w najlepszym przypadku punkt widzenianiektórych, na ogół zachodnich liberalnych, mediów. Na własną refleksję go nie stać.Wciąż jest werbalnie i emocjonalnie przywiązane do walki z domniemanymi pozostałościami komunizmu, w obliczu bieżących problemów chowa głowę w piasek.

Trudno za to winić opozycję, choć pewną część winy można jej przypisać.Po 1989 roku zbyt łatwo zgodziła się na przeniesienie poszukiwań odpowiedzi na zasadnicze pytania ludzkiej egzystencji z przestrzeni publicznej do sfery prywatności – na ulicach i placach pozostawiając jedynie wolny rynek i partyjną rywalizację.Właśnie z tych korzeni wyrósł Andrej Babiš.

Rodzi się pytanie: ile wojen może wygrać jedno pokolenie?Opozycja antykomunistyczna logicznie pojmowała rok 1989 jako wielki triumf i wielkie zadośćuczynienie.Na porządku dziennym były przede wszystkim eliminacja skutków niszczącej komunistycznej dominacji, budowanie demokracji, odnawianie więzi ze światem zachodnim.I pomimo wszystkich powyższych krytycznych uwag, trzeba powiedzieć, że ten cel został w zasadniczym wymiarze osiągnięty.Program odnowy nie zakładał żadnej kontemplacji natury świata, pasował właściwie do koncepcji końca historii Fukuyamy jako głównego paradygmatu interpretacji.Nawet kościoły zaczęły postrzegać swoją rolę głównie jako strażnice tradycji lub tak zwanych tradycyjnych wartości. Zaczęły za bardzo spoglądać w przeszłość.Dlatego nie są w stanie wyjaśnić obecnego świata, jego sprzeczności i cierpień w całej ich złożoności.

Łuk Triumfalny stał się również nowym więzieniem.Co jest właściwie naturalnym wynikiem historii.Nowe gwiezdne wojny będą przede wszystkim sprawą tych, którzy dorastali lub urodzili się w dobie postkomunizmu.Intelektualne dziedzictwo opozycji, zwłaszcza z czasów, gdy upadek komunizmu nie wydawał się prawdopodobną opcją, może dostarczyć im cennej inspiracji.Często zresztą zmierza ono w kierunku najważniejszych problemów ludzkiej egzystencji, znacznie wyraźniej niż popularna na rynku literatura fantasy, starannie ułożona na półkach supermarketów.

 

Przełożył Jakub Pacześniak

Pierwodruk: Dysydenci. Czeskie drogi od totalitaryzmu do demokracji, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2020


Tekst powstał jako część projektu Dziedzictwo myśli politycznej czeskiej i polskiej opozycji z perspektywy współczesnych kryzysów – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Forum Polsko--Czeskie 2020. Artykuł wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiona z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 

© Copyright by Ośrodek Myśli Politycznej, 2020

 

Tekst jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz autora i Ośrodka Myśli Politycznej. Utwór powstał w ramach konkursu Forum Polsko-Czeskie 2020. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji i o posiadaczach praw.

Václav Benda, Katolicyzm a polityka – korzenie i perspektywy dzisiejszej sytuacji

Choć nie jest to być może ładny zwyczaj, zacznę jednak od wyznaczenia granic tego, czym poniższy tekst nie jest. Przede wszystkim nie jest to analiza historyczna: jeśli przytaczam tu fakty historyczne, robię to dość niekompetentnie i bez jakichkolwiek naukowych ambicji. Nie próbuję również udowadniać swoich tez, a jedynie ilustrować, ułatwić ich zrozumienie czytelnikowi, który nie jest zaznajomiony z naszymi warunkami.

         Powyższa uwaga jest właściwie reakcją na wyzwanie, wynikłe po licznych dyskusjach, przede wszystkim z czeskimi, a niekiedy słowackimi i polskimi przyjaciółmi – dyskusji w większości rudymentarnych i dość nieporadnych. Wynika z tego kolejne ograniczenie: z góry przezornie rezygnuję z jakichkolwiek definitywności, czy to odnośnie zakresu ujęcia, czy głębi przedstawienia problemu. Spróbuję tu wyrazić wyłącznie swoje – i podkreślam to również wyborem formy gramatycznej – pierwszej osoby - całkowite wrażenie, w możliwie jak najlepiej ukształtowany, również jednostronnie spuentowanej formie. Chcę bowiem wywołać dyskusję, nie ją podsumowywać czy zamykć.

Wreszcie będę mówić niemal wyłącznie o czeskim katolicyzmie – po prostu dlatego, że o słowackich warunkach wiem żałośnie mało. Ogólnie mam wrażenie, że słowacki katolicyzm jest znacznie bliższy polskiemu niż czeskiemu: stosunkowo liczna podstawa, bezproblemowe powiązania z tradycją narodową, nieprzerwana ciągłość historyczna, a więc i znaczny konserwatyzm itd. Chyba z tą tylko różnicą, że polityczny katolicyzm był na Słowacji historycznie powiązany z faszyzującym państwem słowackim: co do dziś prezentuje nie tylko polityczny bicz, hojnie i niewybrednie stosowany, ale również głęboka trauma, z którą ten polityczny katolicyzm nadal jeszcze walczy. Widzę w tym ważną – choć nie jedyną – przyczynę, dlaczego pomimo licznych analogii między słowackim a polskim kościołem katolickim, ich polityczne wpływy i aktywność są całkowicie nieporównywalne. Mimo to z góry przepraszam słowackich i polskich przyjaciół za uproszczone wyobrażenie na temat ich sytuacji, do której niekiedy się uciekam w tym i w innych paradygmatach.

Chciałbym do wszystkich obwarowań niniejszego prologu dołożyć przynajmniej coś pozytywnego. Jestem przekonany, że właśnie kościoły Europy Wschodniej są powołane do tego, by rzec teraz decydujące słowo, które wyprowadzi kościół powszechny z napięć i wahań. Jednak nie jest to przedmiotem mojego komentarza i mogę tu ten radosny wymóg i zarazem olbrzymią odpowiedzialność tylko konstatować. Jednocześnie obecny jest tu również kryzys i polityczny marazm. Przy tej okazji znaczną uwagę poświęca się trzeciemu światu i wielu pokłada w tym duże nadzieje. Zgadzam się z tym w takim sensie, że każde rozwiązanie, które nie brało pod uwagę istnienia i problematyki trzeciego świata, albo chciało wręcz zrealizować coś na przekór niemu, z góry skazane jest na klęskę. Zdecydowanie jednak nie sądzę, ze moglibyśmy spodziewać się w polityce jakichś nowych ścieżek, uniwersalnych odpowiedzi – to, co dostrzegamy na horyzoncie świata (i nie brakuje prawie niczego, ani najlepszego, ani najgorszego), to nie przejawy kryzysu, lecz chaosu. W dodatku chaosu niepoddanego wystarczającym siłom kształtującym, bowiem gros energii tej większej części ludzkości będzie niestety jeszcze długo zużywana na bezpośrednie próby przetrwania. Nawet w krajach bloku wschodniego lub w tradycyjnych demokracjach Zachodu, nie można jednak mówić o zdrowej polis, o dynamicznym życiu politycznym: przejawy kryzysu są zbyt widoczne. Na tym jednak kończy się wszelka zgoda: poza tym chodzi o przejawy całkiem odmiennego charakteru, nieporównywalne na żadnym sensownym teoretycznym ani praktycznym poziomie – jako najlepsza analogia wydaje mi się tu różnica między chorym organem a złośliwym nowotworem. Zachodnia lewica w najszerszym słowa znaczeniu może mieć sto razy rację w analizach krytycznych życia politycznego w swoich krajach: dopóki nie zrozumie przepastnej głębi wspomnianej różnicy między totalitaryzmem a demokracją (a ona jej nie rozumie i ewidentnie z kluczowych przyczyn nawet nie chce zrozumieć), nie mogę obdarzyć zaufaniem jej działań ani rozwiązań. To jeden z wielu powodów – o niektórych wspominam dalej – dlaczego wierzę, że właśnie narody bloku wschodniego są w tej chwili powołane do sformułowania podstaw pod radykalny, nowy porządek polityczny, do zaproponowania punktu wyjścia z ogólnoświatowego kryzysu politycznego.

Już zaznaczyłem, że jeśli chodzi o przyszłe zadanie naszych narodów przy odrodzeniu kościoła i życia politycznego, wyprowadzam swój optymistyczny i maksymalistyczny wymóg z tej samej podstawy. Na ile z tego powodu moja uwaga będzie się zwracać ku przyszłości, na tyle będzie rozwijać właściwie jedyny temat: misję katolików i chrześcijan, by sformułować nowe formy polis. Jestem bowiem przekonany, że tu i teraz jesteśmy postawieni przed jedynym problemem, który teoretycznie można tak samo adekwatnie sformułować jako pytanie o nową teologię, nową treść wiary, filozofię i naukę czy nową polis. Praktycznie jednak ma we wschodniej Europie aspekt polityczny - co w historii chrześcijaństwa jest dość wyjątkowe – nawet dlatego, że właściwie każdy przejaw wiary jest automatycznie oceniany jako politycznie (co w moim kraju zwykle oznacza też niestety pod względem policyjnie) znamienny akt.

Krótko po napisaniu powyższych linijek dowiedziałem się, że przedstawiciel polskiego kościoła i jednocześnie znany teolog nowego rodzaju (nowego w sensie ewangelijnym, który ma niewiele wspólnego ze standardową polaryzacją konserwatywni – postępowi) krakowski biskup, Karol Wojtyła, został wybrany papieżem. Akt ten jest wspaniałą obietnicą, że sformułowane wcześniej nadzieje nie są tylko czystą spekulacją, a tym, którzy nie wyznają mojej wiary w bezpośrednie wykorzystanie urzędu kardynalskiego przez Ducha świętego, ten wybór daje prawo by zaproponować, że zbyt pesymistycznie oceniałem zdolność kościoła i świata do pokonania współczesnego kryzysu.

Kiedy w 1918 roku powstała niepodległa Republika Czechosłowacka, jej ludność była w przeważającej większości – przynajmniej formalnie – katolicka, podczas gdy oficjalna idea jej państwowości do pewnego stopnia wychodziła z antykatolickiej tradycji reformacji (co było wprawdzie historyczną bzdurą, ale również adekwatną karą za duchową, kulturową i polityczną sterylność ówczesnego kościoła katolickiego u nas). Ten wyjściowy paradoks zainicjował w obu częściach państwa odrębny bieg dziejów. Słowacki katolicyzm – bardziej masowy, żywszy i autentyczniej narodowy – zdołał zachować decydujący wpływ polityczny, ale za cenę odrzucenia nie tylko państwowości czechosłowackiej, ale również tradycji demokratycznej. Z kolei czeski katolicyzm odwrotnie: z polityki i w ogóle z aktywnego współtworzenia ogólnego klimatu w zasadzie zrezygnował i ograniczył się do niewyraźnej i niezbyt udanej obrony tradycyjnych pozycji. Jedyny znany wyjątek prezentowały zorientowane na katolicyzm prądy artystyczne – szczególnie literackie, wobec których wprawdzie oficjalne kręgi kościelne zajmowały stanowiska pejoratywne, albo w najlepszym razie pełne podejrzeń.

Komuniści potrafili wykorzystać wspomniany historyczny handicap słowackiego katolicyzmu i już między rokiem 1945 a 1948 ich – odwrotną kombinację politycznych i policyjnych metod – zupełnie wykluczyli ze sceny politycznej: nic tutaj nie pomogło miażdżące zwycięstwo w wyborach, desperackie wsparcie pozostałych sił demokratycznych ani nawet lewicowe „konkury” niektórych katolickich polityków.

W przeciwieństwie od tego, kościół katolicki na ziemiach czeskich reprezentował w czasie przewrotu komunistycznego w 1948 roku jedyną wpływową i zorganizowaną siłę, nieskompromitowaną ani nieskorumpowaną poprzednią polityką ustępstw na rzecz komunistów, i defensywnej z nimi współpracy. Zarazem była to jednak siła politycznie niedoświadczona i niegotowa do walki politycznej. Reakcja kościoła była proporcjonalna do tej sytuacji: z jednej strony nawet nie próbowała aktywnie wpłynąć na przebieg zdarzeń, z drugiej jednak zdecydowanie odmawiała usankcjonowania efektów przewrotu, „realistycznie” ocenić nowy układ polityczny i przystać na początkowe konkury komunistów. Dzięki temu poniekąd donkiszotowskiemu stanowisku, kościół katolicki stał się pierwszym i demonstracyjnym obiektem systematycznej represji. Przede wszystkim zlikwidowano potencjał organizacyjny i intelektualny. Biskupi zostali internowani lub byli wszyscy więzieni. Zakony zostały w 1949 roku de facto zlikwidowane i z 12 000 zakonników 8000 trafiło do więzień lub zostało internowanych, gdzie przeciętnie spędzili pięć lat na osobę (przeorowie niektórych zakonów zostali wypuszczenia dopiero na wiosnę 1968). Znaczna część świeckich księży została uwięziona lub pozbawiona możliwości wykonywania swego powołania. Również dziesiątki tysięcy katolickich laików spędziły długie lata w więzieniu: a spośród przednich intelektualistów, zwłaszcza pisarzy – mało komu udało się uniknąć więzienia. Kolejne dziesiątki tysięcy katolików wszystkich wspomnianych kategorii uniknęło podobnego losu wyłącznie dzięki emigracji. Na ostrą dyskryminację i administracyjne sankcje byli narażeni Wszyscy, którzy nadal mieli odwagę, żeby wyznawać swoją wiarę.

Przed Bogiem wszystko jest jasne i całe to poniesione cierpienie nie zostanie zapomniane i z czasem przyniesie owoc. Mam tutaj jednak oceniać skutki tego stanowiska kościoła z ograniczonego, ludzkiego, a przede wszystkim politycznego punktu widzenia. Dla dwudziestolecia między rokiem 1948 a 1968 odpowiedź wydaje mi się jasna: surowe represje, odpadnięcie „letniej” większości, ograniczenie życia kościelnego do minimum rytualnych gestów – to wszystko jest w moim mniemaniu bardziej, niż zrównoważone wysokim kredytem moralnym, który wtedy kościół katolicki nabył w oczach całego społeczeństwa. Kościoły ewangelickie weszły w tych latach na drogę kompromisu z reżimem komunistycznym, który umożliwił im zachowanie pewnej – choć ograniczonej – przestrzeni dla życia religijnego i uchroniła je – choć relatywnie – przed systematycznymi represjami. Pomimo to wspomniany okres potwierdza priorytet prawdy przed pragmatyzmem: ożywienie – często oryginalnie motywowane politycznie – religijnej świadomości, zwłaszcza wśród młodzieży i inteligencji, jest w przeważającej większości nakierowane na uciskany i niszczony kościół katolicki. Rozwój ostatniej dekady (po roku 1968) jednak wyraźnie problematyzuje ową prostą ocenę. W środowisku ewangelickim dzięki bardziej przychylnemu losowi – nawet jeśli okupionemu niemałą ofiarą u dowolnych ołtarzy – wytworzyła się sytuacja, w której kierownictwo kościoła reaguje na nacisk mocarstwowy przynajmniej z powściągliwą rezerwą i kiedy pewna część prostych wierzących i duchownych tak czy inaczej aktywnie i dzielnie angażuje się społecznie. W przeciwieństwie do tego, kościół katolicki płaci ciężką daninę za swój poprzedni okres odwagi i wydaje się, że na jakimś „kacu” przepuszcza nagromadzony skarb cierpienia i wypływający z niego moralny kredyt. Ci, którzy przeżyli długie więzienie są starzy i z niewielkimi wyjątkami zmęczeni i sceptyczni (chociaż tych wyraźnie „złamanych” jest również bardzo niewielu). Najwyższa hierarchia kościoła częściowo składa się właśnie z takich ludzi, częściowo z tych, którzy – dobrowolnie lub pod naciskiem – zostali marionetkami lub bezpośrednimi współpracownikami StB: naturalnym efektem jest jej całkowita służalczość wobec władzy państwa. Uprawiana przez dziesięciolecia polityka rozdawania i odbierania państwowych zgód na wykonywanie działalności duszpasterskiej (w niektórych okresach ponad 50% księży było pozbawionych wykonywania swojego urzędu), systematycznego przenoszenia aktywniejszych księży z parafii do parafii, celowego – a nawet wykorzystującego metody psychologiczne i socjologiczne – usuwania co zdolniejszych studentów i nauczycieli z seminariów itd., zatem ta polityka zrobiła swoje, również w szeregach księży. Stopień politycznej i kulturowej izolacji jest wysoki, znaczna część niższego duchowieństwa (choć tu sytuacja jest nieporównywalnie lepsza niż u hierarchów) jest w tym czy innym stopniu „połączona” z oficjalną władzą i przede wszystkim brakuje skutecznej solidarności między grupami wierzących i ich pasterzem – i właśnie dzięki takiej solidarności liczne wspólnoty ewangelickie zdołały się w ostatnim czasie obronić, a niekiedy nawet oprzeć się różnym represjom. Nieśmiałe oficjalne próby posoborowe o poszerzenie udziału laików w życiu kościoła, zostały po 1968 roku całkowicie stłumione. Jednocześnie jakiekolwiek pozaliturgiczne kontakty – czy to między wierzącymi nawzajem, czy między księżmi i laikami – są ścigane administracyjnie i zgodnie z obowiązującym czechosłowackim kodeksem prawnym mogą być nawet ścigane karnie. Przytoczę tutaj jeden konkretny przykład - może nie najbardziej rażący, ale ciekawy pod względem stosunków polsko-czechosłowackich. Na obozie katolickich esperantystów w sierpniu 1977 w Herborticach, podobno polski i czeski ksiądz (p. Zielonek i p. Srna) odprawiali przed pobudką w namiocie Mszę Świętą – za wiedzą kierownika obozu J.Šváčka oraz w obecności niektórych uczestników obozu. Pan Sarna niedługo potem został pozbawiony państwowej zgody i teraz prowadzone jest przeciwko niemu oraz p. Šváčkowi postępowanie karne z powodu „utrudniania nadzoru nad kościołami i wspólnotami religijnymi” (§ 178 cs. kk) i grozi im do dwóch lat pozbawienia wolności.

To, co starałem się choć zaznaczyć w poprzednich akapitach, jest wynikiem powszechnej i starannej „decymacji kadr” (choć słowo decymacja to tutaj eufemizm) – tak czy inaczej trzeba było się z tym liczyć. Jednak za najpoważniejsze i politycznie najniebezpieczniejsze uznaję pewien efekt psychologiczny, który długie dziesięciolecia terroru wywołały. Przeważająca większość czeskich katolików jest bowiem przekonana (i niestety wielokrotnie przekonała się o tym na własnej skórze), że już samym tylko pójściem na nabożeństwo i prywatnym wyznaniem wiary wyrażają odwagę i chęć cierpienia dla sprawy Chrystusa w takim stopniu, że nikt nie ma prawa od nich wymagać dalszych przejawów obywatelskiej odwagi i zaangażowania. Oczywiście również w tym stanowisku jest element rozczarowania i wymiany „Królestwa Bożego” za pewne zasiedlenie w świecie – chociaż w roli drugoplanowych i dyskryminowanych obywateli. Jest w tym również element uprawnionego braku zaufania do niegdysiejszych prześladowców, którzy są teraz bezkarni i głośno domagają się powszechnej solidarności – często nie dając wystarczającej gwarancji, że tam, gdzie mówią o prawach, nie mają na myśli swoich utraconych przywilejów. Mimo to, nawet jeśli ich osądzamy czy usprawiedliwiamy, stanowisko to pozostaje faktem politycznym i należy się z nim w przyszłości liczyć. W dodatku istnieje niebezpieczeństwo, że również ci, którzy podczas codziennego stykaniu się z absurdem i niesprawiedliwością życia społecznego, dostrzegą moralną nieznośność takiego stanowiska i spróbują je przełamać (zdarza się to czasem każdemu uczciwemu wierzącemu, który ma oczy i uszy), że pod naciskiem już zautomatyzowanej autocenzury, ograniczy się tylko do jakiegoś „minimalnego” gestu. Dla ilustracji tego, o czym mówię, przytoczę przykład dobrej i wykształconej katoliczki, która niedawno odmówiła podpisania petycji, w ramach protestu grupy wierzących, jako zbyt nierozsądnego drażnienia władzy i wskazywała, że nawet w latach pięćdziesiątych dało się coś robić, że np. ona sama mogła wysyłać do uwięzionych i internowanych księży paczki z bułkami. Nie chciałbym, żebyście z tego powodu nie docenili wytrwałego i odważnego poświęcenia tej kobiety i kładli tego rodzaju „waniliowy katolicyzm” na poziomie „gulaszowego socjalizmu”; Za podobne dobre czyny wielu bowiem u nas powędrowało (a czasami nadal wędruje) na długie lata do więzienia. W ramach indywidualnych starań o zbliżenie się do Prawdy (a więc o zbawieniu) również jako przykład dla niedalekiej okolicy uznaję tego typu poczynania za niezastąpione i ze wszech miar godne pochwały. Ale jesteśmy w sytuacji, kiedy samo towarzystwo uniwersalnego kościoła, gdy polis w najszerszym słowa znaczeniu jest zagrożona u swoich najistotniejszych podstaw i każdy, chcąc nie chcąc stoi przed wyzwaniem: co wolisz ocalić: życie swoje, czy życie tego społeczeństwa, tego tak ciężko umęczonego ciała Chrystusa? I stając twarzą w twarz wobec tego wyzwania wyżej wspomniane zachowanie jest samo w sobie niedostateczne i jako przykład nawet niebezpiecznie mylące. Ponieważ podobnie jak olbrzymia większość narodu praktykowana jest ucieczka z życia obywatelskiego do sfery rodzinnych czy przyjacielskich stosunków również i ono jest – może liczniejszym – odwrotem: odwrotem do getta, dobrowolną rezygnacją z otwartości i uniwersalnej współodpowiedzialności.

Jak się ma ta głęboko pesymistyczna ocena sytuacji czeskiego katolicyzmu do optymistycznych widoków – nawet politycznych – głoszonych na początku tych rozważań? Nie chcę ich automatycznie wyprowadzać z owego Sołżenicynowego „klejnotu cierpienia”, ponieważ wierzę, że każde cierpienie ma sens, i w końcu zostaje jakoś docenione; taka ocena nie musi być bezpośrednia -  jest to ostatecznie rozprawa polityczna. Ponadto moja odpowiedź nie powinna – przynajmniej wprost – wynikać z perspektyw powstałych dzięki wyborowi papieża, bowiem wybór ten w zasadniczy sposób wpłynie na rozkład sił i dynamikę czeskiego katolicyzmu; przecież już wcześniej miałem nadzieję, zanim doszło do tego przełomowego wydarzenia.

Skoro akapit wcześniej celowo na sztywno sformułowałem wyzwanie, przed jakim stoją dziś katolicy (i pewnie też ich słowaccy, polscy i inni bracia), chciałem w ten sposób podkreślić warunki, które muszą być twarde i bezkompromisowe, dzięki którym może się zrealizować ich nadzieja, żeby „być solą ziemi”.

Ale właśnie dlatego, że sens tego przesłania Chrystusa przesunąłem z warstwy duchowej – z poziomu osobistego stosunku do Królestwa Bożego – do poziomu politycznego, a nawet nie boję się powiedzieć do poziomu walki o władzę polityczną, otworzyłem podejście do owego podstawowego źródła nadziei: również tej tutejszej. Dla większości naszych chrześcijan komunizm był i jest tożsamy z Szatanem i Antychrystem – chętnie się z nimi zgodzę. Miał jednak podwójną postać historyczną: w latach pięćdziesiątych był bardziej Lucyferem (=niosącym światło), najwznioślejszym z boskich aniołów, duchem podstępu, oszustwa i wiecznej ulotności. Była to w zasadzie manichejska walka dobra ze złem, kiedy kłamstwo swoim krzykiem występowało przeciw prawdzie, łudząc swoją logiką na przekór rzeczywistości, drogą do upadku poprzez swoją łatwość, przeciwko historii zbawienia. Wytrwał ten, kto w tym czasie, gdy wielu odpadło i wielu tępiono w ramach ostrzeżenia, dbał o swoją duszę i trwał w Prawdzie. Komunizm ostatniej dekady jest jednak bardziej nietzscheańskim „duchem ciężkości”, obojętnym, pochmurnym i pochłaniającym: przeciwko prawdzie stoi władza, przeciwko rzeczywistości nicość, przeciw historii bezruch cyklu „od rocznicy do rocznicy”. I w tym czasie, który jest raczej ciężki, niż okrutny, wytrwa ten, kto dba tylko o swoją duszę i domyśla się, że Prawda – ta Prawda, która w konkretnym miejscu i czasie stała się ciałem i zamieszkała między ludźmi i poniosła za nich ofiarę – jest zaledwie miejscem, w którym wystarczy pozostać.

Dopóki zło było napastliwe i polemiczne (choć w razie niedostatku argumentów, zawsze miało na wyposażeniu pięści), można było się od niego „odgrodzić” i z tak zajętej pozycji mu oponować – czy to aktywną polemiką czy pasywnym cierpieniem. Jeśli jednak równocześnie polityczne zło przede wszystkim wiążące ciężar, który każdy obywatel nosi na sobie i w sobie, to jedyną możliwością jest owo zło strząsnąć, wymknąć się jego władzy i wyruszyć drogą do prawdy. W tych okolicznościach każda prawdziwa walka o swoja duszę staje się czynem jawnie politycznym, nawet twórczo politycznym, ponieważ już nie jest zwykłym „odgradzaniu się” wobec czegoś (nie ma od czego się odgradzać), ale raczej zrzuceniem ciężaru i otwarciem na coś nowego i nieznanego. I można paradoksalnie w społeczeństwie, dla którego charakterystycznym jest masowa ucieczka do sfery prywatnej i całkowita obojętność wobec kulis oficjalnej pseudopolityki, mówić o ukrytej polityzacji, o wzroście potencjału politycznego – i chrześcijanie mogliby, i powinni stać się jednym z mediów, za pośrednictwem których ten potencjał się wybije i nabędzie widzialnego kształtu. Moja poprzednia pesymistyczna ocena obecnego stanu wypłynęła z tego, że zauważenie tej szansy, przyjęcie jej bez wykrętów i chęć, by wszystko postawić na nią, wydaje się być niemal po ludzku niemożliwe: perspektywy historyczne są beznadziejnie zablokowane, reżim jest jeszcze bardziej zwarty i silniejszy niż wcześniej, panowanie strachu jeszcze bardziej powszechne. Jednak mój optymizm wypływa z tego, że to wszystko jest prawdą tylko chwilowo i że najmniejszy ruch społeczny (i może tylko odwaga niewielu by pomimo wszystko skorzystać ze wspomnianej szansy), może wywołać w życiu procesy, których biegu i skutków nikt nie może przewidzieć. Strach jest bowiem w znacznej mierze fikcją, utrzymującą się wyłącznie dzięki bezwładności: system, który celowo zrzekł się fanatycznych zwolenników i opiera się o masę uległych oportunistów, ma wprawdzie zapewnione łatwe posłuszeństwo, jednak w żadnym razie nie ślepe, ponieważ dla jego instrumentów jakakolwiek osobista odpowiedzialność jest zbyt dużym ryzykiem, więc ostatecznie również terrorystyczne zamiary reżimu rozdrobni i spłaszczy w skomplikowanej dżungli biurokracji. Również kompaktowość i władza są niepewne, ponieważ nie są funkcją żywego organizmu, lecz działaniem mechanicznym znacznie zużytego urządzenia, którego funkcjonowanie może być beznadziejnie zniszczone, przy zatarciu najmniejszego elementu. I o beznadziejności obecnych perspektyw historycznych i stabilności ziemskich „tysiącletnich cesarstw” chrześcijanin zawsze powinien wiedzieć swoje. Tu widzę więc podstawowe źródło nadziei i specjalnej szansy w przyszłej roli politycznego katolicyzmu. Jeśli dołożę do tego fakt nowo wybranego papieża, dzięki któremu tradycyjny katolicki szacunek do zwierzchnictwa (które dotąd – zwłaszcza po postawieniu hierarchii kolaboranckiej – działało tak niedobrze) może nabrać innych wymiarów, i dzięki temu ta nadzieja jawi mi się mimo wszystko realnie, a jej realizacja kwestią niedalekiej przyszłości.

Na ile już dziś można wytyczyć zarys tego, co w polityce i katolicyzmie naszych krajów mogłoby się urzeczywistnić, na tyle można artykułować nasz możliwy wkład w rozwiązanie kryzysu współczesnego świata – a w szczególności kryzysu polityki. Już z góry chcę powiedzieć, że nie jestem w stanie tego zrobić, i że i tak jest to niemożliwe – z przyczyn zasadniczych, ponieważ takie sformułowanie byłoby programem politycznym i zmiana, jaką mam na myśli jest wobec programów politycznych zasadniczo nadrzędna, czy lepiej można powiedzieć, że się z nimi rozmija, a spotyka się z kolei z życiem (co do pewnego stopnia jest oczywiście stwierdzeniem patetycznym, ale właśnie patos jest jednym z czynników, który ów „klejnot cierpienia”, nagromadzony przez minione dekady przywrócił dobry sens). Mimo to można chyba udzielić                      częściowej odpowiedzi: należy wskazać, czym ta zmiana być nie powinna i nakreślić pewne obszary, z którymi koniecznie musi się rozliczyć.

Rozpocznę od bardzo prostego schematu ówczesnej sytuacji politycznej stratyfikacji w Czechosłowacji. Przeważającą większość społeczeństwa tworzą ci, którzy są „lojalni” wobec systemu, przy czym reżim nie uznaje za lojalność zgody, lecz odpowiednio sankcjonowany „współudział”, którego zakres i wartość są wprawdzie zróżnicowane, mimo to mają w tym udział wszyscy – od najprostszego robotnika do pierwszego ministra. Pod względem taktycznym jest to system niemal doskonały: prawie każdy ma przynajmniej jakiś osobisty interes w zachowaniu status quo i każdy w jakimś stopniu ma jakiś udział w wykonywaniu represyjnych funkcji reżimu. Pod względem strategicznym jest to oczywiście system katastrofalny i to od razu w dwóch kierunkach. Po pierwsze nikt nie wierzy (nawet pierwszy sekretarz) w jego perspektywy, dlatego każdy patrzy, jak się wykręcić od zobowiązań swojego stanowiska i jak uzyskać jak najwięcej (i jak najszybciej) korzyści z reżimu, pod hasłem „potem niech się dzieje co chce”. Po drugie system nieustannego poniżania i przymuszania do aktywnego udziału w różnych obrzydliwościach wywołuje w zmanipulowanej większości poczucie bezsilności i winy – i wzrastająca nienawiść, jako logiczny punkt wyjścia (w ostatnich latach przewijałem się przez rozmaite społeczne środowiska i stopień tej nienawiści niekiedy napawał mnie grozą). Jeśli ta „lojalna” masa zbudzi (lub jeśli ją coś wybudzi) z otępienia, jej spojrzenie pozostanie wbite w zasadzie w przeszłość: z półświadomą i niewytłumaczalną tęsknotą za odnową i z zaciekłą potrzebą zemsty za swoje zmarnowane życie, a jednocześnie zmycie swoich win w krwawym szaleństwie (i jeśli ten fakt wypełnia - choć może tylko niewyraźnie przeczuwanym histerycznym strachem - reżim, również dla opozycji oznacza to bardziej zagrożenie przepuszczenia szansy w przyszłości niż wsparcie). Tę nieznaczną mniejszość ludności, która świadomie i widocznie jest politycznie nielojalna, można z grubsza podzielić na dwie kategorie. Pierwszą tworzą „liberałowie”, skoncentrowani na wymiarze teraźniejszym i starający się wyłącznie wykazać i legitymować swoją postawę: charakterystyczny jest dla nich akcent kładziony na zagadnienia moralne i egzystencjalne, naprawa współczesnego człowieka i ewentualnie „drobna praca” na rzecz zmiany na lepsze, uzupełniana o sceptycyzm z powodu zmiany form politycznych i radykalizmu, przewyższającemu poziom samego „moralnego przykładu”. Do drugiej kategorii zaliczam cały wachlarz orientacji „socjalistycznych” – od socjalistów nieokreślonego rodzaju, przez socjalnych demokratów i eurokomunistów, aż po trockistów. Łączy ich wszystkich wyraźna orientacja na przyszłość, połączona tak czy inaczej ze zmianą (czy to rewolucyjną, czy w drodze reform) danego stanu. Z korzyści tej orientacji – z jej precyzyjności i zrozumiałości – wypływają również jej wady: przeoczanie teraźniejszości i woluntarystyczna interpretacja przeszłości, a zatem również stałe zagrożenie, że za cenę okrutnych realnych ofiar, ideał zostanie proklamowany wyłącznie teorią.

Mimo to, właśnie dzięki całkowitej elementarności i „obnażonej” sytuacji politycznej”, dzięki temu, że w ramach europejskiego uzusu nie można u nas mówić o życiu politycznym – a już w ogóle o opozycji - i że jednocześnie jakakolwiek swobodnie pojmowana inicjatywa (choćby nawet przy hodowli gołębi pocztowych) automatycznie staje się aktem politycznym par excellence z wszystkimi konsekwencjami dla jej inicjatora, dzięki czemu zaczyna się nad tą schematycznie opisaną odmiennością wytwarzać jakaś jedność: jej dotąd najpełniejszym i najbardziej charakterystycznym wyrazem jest wolna inicjatywa obywatelska, Karta 77. Wspólnota sygnatariuszy Karty 77 (i znacznie szerszy krąg tych, którzy z nimi sympatyzują i tak czy inaczej aktywnie ich wspierają) obejmuje nie tylko praktycznie wszystkie prądy „uświadomionej” opozycji politycznej ale również tych, którzy z powodu potrzeby zachowania wolności wypowiedzi odmówili „uaktywnienia” się za cenę współwiny i spróbowali ucieczki z życia politycznego (zalicza się tu np. większość kulturalnego undergroundu, który tworzy jedną z najliczniejszych rubryk Karty 77) i kto dopiero w środowisku Karty 77 uczy się abecadła obywatelskich – tzn. we właściwym słowa znaczeniu – cnót, przy czym równocześnie dają „politycznym” jednostkom Karty 77 lekcję o wolności człowieka i o życiu w Prawdzie. To porozumienie stanowi wielką szkołę dla swoich członków i samo w sobie stanowi novum, z którego można by czerpać niejedną naukę. Dla zewnętrznych obserwatorów jest póki co niestety zagadką, której nie potrafią rozwiązać: reżim tłumaczy ją przez wspólną nienawiść (co wprawdzie jest bezsensem, ale gdyby przestał być rozumiany jako fraza, dałoby się od niej dojść przynajmniej do częściowej prawdy), z kolei zachodni obserwatorzy do znudzenia powtarzają, której grupie politycznej i jakiemu taktycznemu aspektowi owa wspólnota służy (i mogę ich zapewnić, że nawet najdokładniejsza odpowiedź na to pytanie nie naprowadzi ich nawet o krok do zrozumienia, o co właściwie chodzi). Jednak to własne źródło tego ruchu jest również jego najcięższym handicapem: to wspólnota biedy, defensywy, która w dotychczasowym kształcie nie jest zdolna przeczekać wyraźniejszy sukces. To jednota, której członkowie dobrowolnie zrezygnowali z polityki – rozumianej jako techné – w imię walki ze wszystkim, co czyni życie człowieka zniewolonym i niegodnym. Na ile dzisiaj techné utożsamiana jest ze sterowaniem, manipulacją, na tyle rezygnacja ta jest uprawniona i stymulująca.

Tyle, że wolność i ludzka godność absolutnie nie są oczywistością, lecz darem, który człowiek i społeczeństwo musi się w swojej historii nauczyć przyjmować i o którą musi również umieć walczyć. Dlatego moim zdaniem nawet w przyszłości polityka, również rozumiana jako techné = sztuka walki o los polis, nie straci swego uzasadnienia - choćby nawet ciągle oscylując między ową marnością i zarazem fundamentalej zasadności walki Jakuba z aniołem. I w tym sensie dotychczasowe porozumienie w Karcie 77 jawi mi się jako prowizoryczna i niewystarczająca: na koniec spróbuję z perspektywy katolickiej lub takiej, którą za katolicką uważam – nakreślić możliwości nowej polityki i „istotniejszego” porozumienia. Choć posiada elementy syntezy, nie jest to propozycja żadnego pojednania czy historycznego kompromisu, ale raczej zaproszenie tych, którzy w danych warunkach są chętni by ze sobą współpracować, pomimo innej zasadniczej niezgody, żeby spróbowali przenieść punkty zapalne na nowe, słabiej odkryte i tym samym ciekawsze pole.

Najpierw muszę jednak zawrócić. Wyżej przytoczona stratyfikacja polityczna ma pewien kształt również w środowisku chrześcijańskim. Ewangelicy są – m.in. dzięki pewnemu purytanizmowi – stosunkowo odporni na zwyczajne podejście, łączące lojalność i współwinę z nienawiścią. Często są z kolei skłonni by zaakceptować bez zastrzeżeń stanowiska moralne (w mojej terminologii liberalne) lub przeciwnie, żeby wspierać ideę stworzenia radyklanie nowego, sprawiedliwego – i zgodnego z pewną formułą, z góry zaprogramowanego – społeczeństwa (a więc ideę w zasadzie socjalistyczną). Ostatecznie oba opisane stanowiska wychodzą właściwie z moralistycznego pojęcia polityki: różnią się wyłącznie tym, czy kładą akcent na „prywatny” czy „powszechny” charakter moralności.

W odróżnieniu od tego, w katolickiej przestrzeni panuje dość duże rozstrzelenie wspomnianych trzech podstawowych stanowisk, ewidentnie podobnych jak u pozostałej ludności. Jednocześnie jednak ważne jest przesunięcie: nawet jeśli katolik przeważnie inklinuje w stronę jakiejkolwiek z tych orientacji politycznych, niemal zawsze zachowuje wobec niej pewien dystans i niemal zawsze potrafi oszacować korzyści wypływające z orientacji pozostałych i to jako zasadnicze oraz niezbędne. Jest „bardziej grzeszny” albo przynajmniej bardziej zachowawczy wobec grzechu niż protestant i lepiej rozumie jego pozytywne znaczenie w dziejach zbawienia (felix culpa, szczęśliwa wina pieśni pochwalnej liturgii wielkanocnej). Dlatego jest w stanie zająć wobec porażki zająć nie tylko pobłażliwe, ale również oceniające stanowisko, jednocześnie ze zdrowym sceptycyzmem wobec liberalistycznej, a dokładniej socjalistycznej wiary w radykalną naprawę indywidualną, społeczną. Zarazem dostrzega problem zbawienia przede wszystkim w jego wymiarze społecznym i historycznym: dlatego stawia pytanie o współodpowiedzialność i współwinę jeszcze ostrzej, niż najbardziej purytański purytanin i jest nawet skłonny zrobić miejsce również dla chęci zemsty, zmodyfikowanej do formy naprawienia i wyprostowania krzywd w czasie historycznym. Zbawczo-twórczą rolę indywidualnego „moralnego” przykładu dogmatycznie sobie sformułował w czczeniu świętych. I wreszcie również warunkowość nadejścia Królestwa Chrystusa przy naszym konkretnym staraniu o to, żebyśmy w czasie historycznym przygotowali dla niego grunt i uformowali pod nie podstawy, staje się dla katolika coraz bardziej oczywista (i niech tu za ilustrację posłuży decyzja soboru watykańskiego II, który zastąpił modlitwę liturgiczną za nawrócenie odstępczych Żydów modlitwą za to, aby pozostali wierni swojemu Bogu, z przesłaniem, by pozostali wyraźnym pierwowzorem dziejów Zbawienia).

Katolicy są więc po pierwsze bardziej „zamieszani”, bardziej winni – i to nie tylko przez chwilową porażkę, ale również przez to, że systemy komunistyczne znajdują również dla swoich najgorszych praktyk sprawdzone wzory w czasach instytucjonalnego kościoła; ta świadomość winy jednocześnie oznacza też twardsze, bezkompromisowe stanowisko, jaśniejsze rozróżnianie „dobra i zła”. Po drugie (ten i kolejny punkt dokładniej wyjaśnię dalej) są otwarci na pierwszeństwo partykularnych rozwiązań i jednocześnie wobec tych rozwiązań zachowują swoją odporność. Po trzecie są skrajnie sceptyczni wobec polityki w ogóle, ale uświadamiają sobie także, że tylko „coś takiego jak polityka” może nas w chwili obecnej uratować. Zresztą poprzednich twierdzeń bym w niemal niezmienionej formie wykorzystał do scharakteryzowania pozycji narodów „realnego socjalizmu” w stosunku do całego świata. Wliczając w to nasuwające się wygodne i szerokie drogi do przegranej: wystarczy wyprzeć się swoje winy (indywidualnej lub narodowej) i pasywnie wyczekiwać, aż chóry anielskie albo armie zachodnie wyswobodzą nas od nadwładzy Antychrysta.

Kiedy przywoływałem aluzje historyczne o „politycznym katolicyzmie”, głęboko sobie uświadamiałem wątpliwości i wewnętrzną kontradykcję takiego – choćby nawet zwyczajnego – słownego połączenia. Nie uniknąłem tego terminu tylko dzięki wierze, że nabywa dobrego znaczenia w ramach mojego wyobrażenia o kształcie przyszłej polityki: o całe mile morskie oddalonej polityki w dzisiejszym sensie „samo-zbawczej” i uciążliwej walki o władzę i jednocześnie „bardziej politycznej”, jeśli rozumiemy w ten sposób zobowiązanie do prostej i uświęconej opieki o sprawy polis.

Założenie tej nowej polityki ściśle wiąże się z wyżej wspomnianymi stanowiskami, które oznaczyłem jako znamienne dla budzącej się (lub od nowa budzącej się) politycznej świadomości ludności katolickiej, z całkiem specjalnym charakterem, którego nabierają dzięki okolicznościom historycznym. Ponieważ zrozumienie, połączone z dystansem może oznaczać próbę oszlifowania krawędzi, o przyjęcie zdrowych elementów przy jednoczesnym odrzuceniu dziwactw: w gorszym wypadku wyjdzie z tego oportunistyczny kompromis, w lepszym próba syntezy, w sumie nie przekraczającej chwilowej możliwości łączenia elementów. Może jednak też oznaczać przytakiwanie właśnie owemu najbardziej radykalnemu z pojęć partykularnych z tym, że jest to zbyt mało radykalne; takie stanowisko jest we właściwym słowa sensie katolickie, możliwość jego istnienia była przynajmniej w szczęśliwych momentach dziejów chrześcijaństwa wykazana i wierzę, że dziś znowu otwiera się przed nami szansa takiego „szczęśliwego momentu”. Podobnie wygląda to ze sceptycyzmem wobec polityki i jednocześnie z zastrzeżeniem, że wszystkie nasze nadzieje tak czy inaczej są związane z polityką. Może prowadzić do odrzucenia polityki, połączonym za znaczną dawka pesymizmu, lub przeciwnie, do zdecydowanego zaangażowania politycznego za cenę przyjęcia „koniecznego zła”, złożenia ofiar – nie wiadomo już których z kolei – na ołtarzu lepszej przyszłości.

Zresztą jeśli przyjmiemy albo damy w siebie wmusić obowiązujące dzisiaj pojęcie polityki, właściwie żadne inne rozwiązanie nam nie pozostanie. Tyle, że możemy również postulować i od razu zacząć uprawiać zupełnie inną, nową politykę (w swojej rozprawie Równoległa polis próbowałem pokazać, że nawet w naszych warunkach jest teraz otwarta możliwość uprawiania takiej polityki teraz – ta rozprawa jednocześnie dostarcza pewnego, choć tylko częściowego i zaprojektowanego na konkretną sytuację wyobrażenia o tym, skąd i dokąd moim zdaniem powinna się nowa polityka rozciągać). Przy czym słowo „nowa” jest właściwie mylące, ponieważ pociąga za sobą wyobrażenie jakiegoś prawidłowego i pozytywnie ocenianego „postępu”: nie ma dla mnie niczego bardziej odległego niż owo wyobrażenie – to „jedyne, co nas może ocalić” widzę w „drodze do źródeł”, w powrocie do źródeł życia i polityki. Jednak nie może to być powrót do źródeł w znaczeniu praktyk z XIX wieku, który zawsze oznaczał samowolne cięcie między „właściwym” i „niewłaściwym” w dowolnym momencie historii (co zwykle niszczyło i opacznie interpretowało obydwa określenia), ile raczej prawdziwa droga, na której znowu zostanie przemyślane i zrozumiane wszystko, co „dobre i złe”, dotychczasowego rozwoju polityki – tj. któremu wszystko, co minione, zostanie nadany sens, który pomoże nam naświetlić nasze dzisiejsze problemy. Wybór Jana Pawła II na papieża pokazuje, że takie spojrzenie na „nowe” nie jest tylko moją naiwną nadzieją i że może się stać ogólnoświatowym, realnym (i szczególnie dla „katolików” z jednej, a dla „krajów z bloku wschodniego” z drugiej perspektywy): przynajmniej na poziomie teologicznym poddano w wątpliwość powszechnie obowiązującą polaryzację między konserwatystami i postępowcami w kościele i otwarta została nowa możliwość, dla której taki podział już nie będzie miał sensu. Jest to tylko możliwość – jednak wierzę w jej urzeczywistnienie i w jej dobroczynny wpływ na pozostałe sfery ludzkiej kultury. I tak wierzę, że wspomniana „nowa polityka” jest możliwa, że jest to jedyna alternatywa apokalipsy i że nasze narody w ogóle, a ich katolicka część w szczególności mają jedyną szansę wyartykułowania ich początków. Powinna to być śmiertelnie poważna polityka, „wręcz z narażeniem własnego życia”, zobowiązująca: a przecież powinna być (jeśli to możliwe) bezkrwawa i (koniecznie) twórcza. Powinna to być polityka, która zobowiązuje (i dla dobrego przykładu wziąłem na siebie to zobowiązanie, choć aktywność polityczna była ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłem), lecz nie związuje (dla niej np. państwo lub  jakikolwiek inny typ organizacji społeczeństwa może być użytecznym ograniczającym czynnikiem zła, lecz nigdy narzędziem urzeczywistnienia „raju na ziemi”). Powinna to być polityka, dla której prawa człowieka i reguły demokracji parlamentarnej, ale również przywileje i swobody „feudalnego” świata i wymogi sprawiedliwości społecznej czymś oczywistym – ponieważ tak czy inaczej zrealizowanym - jednocześnie jednak czymś niedostatecznym.

Ponieważ niekiedy trudno z przyczyn technicznych wykorzystywać obecne szablony, oznaczam – ku znacznej niechęcie moich myślących lewicowo przyjaciół – tę swoją polityczną koncepcję za konserwatywnie radykalną. Jestem bardzo ciekaw, czy po przeczytaniu tego komentarza, przylepią naszej wzajemnej niezgodzie etykietkę werbalnego nieporozumienia czy antagonizmu. Pomimo to, jestem na podstawie wielu przesłanek przekonany, że przed czeskimi katolikami w dzisiejszych czasach są otwarte dwie drogi: politycznego, a tym samym również chrześcijańskiego zawodu lub droga kłopotliwa i ciernista – poszukiwania nowej, radykalnie konserwatywnej polityki.

(05.01.1979)

 

Przekład Anna Wanik

Tekst z tomu Noční kádrový dotazník a jiné boje Texty z let 1977-1989 (Praha 2009), przetłumaczony w ramach projektu Dziedzictwo myśli politycznej czeskiej i polskiej opozycji z perspektywy współczesnych kryzysów – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Forum Polsko-Czeskie 2020. Artykuł wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiona z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 

 

Roman Joch, Czeska i polska opozycja. Ze szczególnym uwzględnieniem myśli politycznej Václava Bendy

Podobieństwa i różnice

 

Jakie rysy wspólne miały opozycje antykomunistyczne w Czechach i w Polsce i co je różniło?

Cechę wspólną stanowiło to, że tworzyły szerokie koalicje ludzi o bardzo odmiennych poglądach i politycznych przekonaniach, od byłych komunistów i komunistów reformatorów, poprzez socjalistów i socjaldemokratów, liberałów i chadeków, po konserwatystów, a nawet garstkę romantycznych monarchistów.Tych ludzi o różnorakich poglądach łączyło tylko jedno: opór wobec totalitarnego reżimu komunistycznego lat 70. i 80. XX wieku.

Często też zdarzało się, że polscy i czescy dysydenci spotykali na czesko-polskiej granicy, znaczna ich grupa znała się osobiście.I wreszcie, panowało wśród nich przekonanie, że po powrocie wolności do naszych krajów nie można powtórzyć błędów z okresu międzywojennego, kiedy stosunki czechosłowacko-polskie nie układały się tak, jak powinny;w niektórych okresach były one nawet bardzo złe, za co pod koniec lat 30. oba kraje zapłaciły wysoką cenę.

Uznano, że po powrocie wolności Czecho-Słowacja i Polska muszą mieć dobre, przyjacielskie stosunki. Niektórzy w 1990 roku wprowadzili (raczej akademicko) ideę konfederacji polsko-czesko-słowackiej.

Czym różniły się te dwie opozycje?W szczególności ruch antykomunistyczny w Polsce był znacznie silniejszy, zdecydowanie bardziej masowy i popularniejszy niż w Czechach.Opozycja antykomunistyczna w Czechach ograniczała się przede wszystkim do intelektualistów związanych z Kartą 77, a częściowo do kręgów chrześcijańskiego oporu w bardziej religijnym rejonie Moraw (i Słowacji).Była więc bardziej elitarna i mniej liczna niż w Polsce.

Z kolei opór antykomunistyczny w Polsce nie tylko był bardziej masowy, liczniejszy niż w Czechach, ale obejmował także wszystkie elementy i warstwy społeczne: robotników i intelektualistów, miasta i wsie.Najsilniejszym, bo najliczniejszym elementem składowym był ruch związkowy z Solidarnością na czele – to zaś było szczególnie skuteczne w kontekście oporu antykomunistycznego: reżim, który chwalił się, że działa w interesie „robotników, chłopów i inteligencji pracującej”, był wymierzony w robotników właśnie, a zatem ci stanęli przeciwko niemu.Do tego w Polsce o wiele skuteczniej dało się połączyć intelektualistów (np. z kręgów katolickich) z robotnikami z Solidarności.

To prowadzi nas do kolejnego polskiego wyróżnika w zestawieniu z Czechami: roli Kościoła.Kościół katolicki w Polsce był nie tylko instytucją religijną i duchową, ale także instytucją społeczną, symbolem i reprezentantem walki narodu polskiego o wolność i niezależność od obcych okupantów w przeszłości (luterańskich Prus i prawosławnej Rosji), a tym samym współtworzył polską tożsamość narodową.W Czechach jeden konkretny kościół nigdy nie odgrywał takiej roli, ponieważ społeczeństwo czeskie zawsze było podzielone na część katolicką i protestancką (husycką, utrakwistowską, Kościół Jedności Braci).Ponadto Czechy (w przeciwieństwie do Moraw) były i są znacznie bardziej zsekularyzowane niż Polska.

Mówiąc o Kościele w Polsce jako antykomunistycznym społecznym autorytecie i sile, nie sposób nie wspomnieć papieża św. Jana Pawła II. Jego kluczowa rola u schyłku reżimu komunistycznego, bardzo dobrze znana w Polsce, jest znacznie mniej doceniana przez czeskie społeczeństwo. Podczas swojej pierwszej papieskiej wizyty w ojczyźnie w 1979 roku, gdy powtarzał fragmenty Ewangelii tydzień po Wielkanocy, o tym, jak uczniowie udali się do Emaus, i spotkali zmartwychwstałego Chrystusa (którego nie poznali od razu) i usłyszeli „Nie lękajcie się”, zostało to przez Polaków bardzo dobrze zrozumiane: nie tylko „nie lękajcie się” w sensie religijnym, ale także politycznym; nie tylko w sensie politycznym, ale także egzystencjalnym: „Nie lękajcie się” – tak jak Chrystus został zabity i zmartwychwstał, tak Polska została zabita przez nazistów i komunistów, ale wkrótce, już wnet zmartwychwstanie, wstanie z martwych, jak z martwych powstał sam Jezus. Innymi słowy, dni komunistycznej tyranii są policzone, pisane są jej ostatnie słowa, Polska znów stanie się niepodległa i wolna.

W Czechach najbliższym duchowym fenomenem, który mógłby być analogią do tego polskiego, była kanonizacja św. Agnieszki Czeskiej (Przemyślidki), księżniczki i zakonnicy, córki króla i siostry króla, którą 12 listopada 1989 roku kanonizował Jan Paweł II. Pięć dni później wybuchła aksamitna rewolucja. Stąd niektórzy czescy katolicy nazywają ją czasami rewolucją św. Agnieszki Czeskiej.

Ostatnią znaczącą różnicą, jaką widzę między czeską i polską opozycją antykomunistyczną, jest to, że ta pierwsza postrzega 17 listopada 1989 roku i wydarzenia późniejsze jako jednoznaczny sukces. Właściwie ostatnie trzydzieści lat postrzega jako jeden z najszczęśliwszych okresów w historii Czech, w którym otrzymaliśmy jednocześnie bezprecedensowe racje wolności, bezpieczeństwa i dobrobytu. To jest ważne; były czasy i wolności, i bezpieczeństwa, i dobrobytu, ale ich połączenie w tym samym okresie należało do rzadkości; ostatni raz być może za czasów cesarza i króla Karola IV w XIV wieku. Ponadto przez ostatnie trzydzieści lat utrzymywaliśmy przyjazne stosunki ze wszystkimi sąsiednimi krajami, co również jest historycznie wyjątkowe.

W Polsce przeciwnie, opozycja antykomunistyczna rozdzieliła się w 1989 roku: jedni zawarli przy okrągłym stole porozumienia i kompromisy z komunistami, inni postrzegali to i postrzegają nadal jako zdradę.Tak więc polskie społeczeństwo demokratyczne, które wyrosło z ruchu antykomunistycznego lat 80., jest nadal znacznie bardziej podzielone wewnętrznie niż czeskie;i ten podział na dwa obozy trwa do dziś.Pod tym względem polskie społeczeństwo bardziej przypomina społeczeństwo amerykańskie niż czeskie.

 

Lekcje z przeszłości na przyszłość

 

Jedno z postanowień czeskich i polskich dysydentów z lat 80. udało się wprowadzić w życie i utrzymać: stosunki polsko-czeskie po odzyskaniu wolności i niepodległości nie mogą już nigdy być wrogie, muszą być przyjazne i sojusznicze.Tak jest od ponad trzydziestu lat: jesteśmy sojusznikami i przyjaciółmi;w NATO, w UE oraz w Grupie Wyszehradzkiej.I na szczęście nie istnieje nic, co mogłoby to zmienić.

Jednak doświadczenie czeskiego i polskiego antykomunistycznego oporu mogłoby i powinno dać jeszcze jedną lekcję na przyszłość;a jest nią sprzeciw wobec ideologii, ideologicznego myślenia, utopizmu i totalitarnego kłamstwa.

Ostatni raz nasi przyjaciele z Europy Zachodniej doświadczyli totalitaryzmu w 1945 roku, siedemdziesiąt pięć lat temu, trzy ćwierci wieku temu.My w Europie Środkowo--Wschodniej doświadczaliśmy tego jeszcze trzydzieści lat temu i wielu z nas pamięta, jak to funkcjonowało.

Dlatego powinniśmy być bardziej odporni czy niewrażliwi na pokusy utopizmu i ideologii, które często niosą ze sobą totalitarne roszczenia i programy.Powinniśmy być bardziej realistyczni politycznie niż mieszkańcy Europy Zachodniej.I pod wieloma względami jesteśmy.Tym naszym doświadczeniem, tym naszym przymiotem, moglibyśmy i powinniśmy wzbogacić Europę, a przede wszystkim naszych współobywateli z Europy Zachodniej – gdyby na to pozwolili, gdyby nas słuchali, czego (z nielicznymi wyjątkami) nie czynią.

Powinniśmy być, i w większości jesteśmy, realistami, jeśli chodzi o trzy zagrożenia, które nadciągają z trzech stron świata: z Zachodu to ideologia progresywizmu i politycznej poprawności, która próbuje ograniczać wolność słowa, myśli i światopoglądową odmienność. Ze Wschodu to odrodzenie neoimperialistycznej, rewizjonistycznej Rosji, która nie respektuje wartości indywidualnego życia ludzkiego, a kieruje się jedynie brutalną siłą, władzą. Z Południa z kolei mamy presję, zwłaszcza migracyjną, historycznie obcą naszej cywilizacji, której jedno skrzydło śmiertelnie nas nienawidzi i najchętniej wszystkich nas widziałoby martwych.

Nasi przyjaciele z Europy Zachodniej są często naiwni, a nawet ślepi na te trzy zagrożenia.Sami mają tendencję poddawania się pierwszemu z tych niebezpieczeństw, już nawet nie postrzegają go jako zagrożenie, ale jako postęp i sposób na uwolnienie ludzkości od „ciemnoty”.Dysydenci, którzy sprzeciwili się twardemu totalitaryzmowi pod postacią komunizmu, powinni być obecnie pierwszymi, którzy ostrzegają przed ideologią progresywizmu. Ta ze swoją polityczną poprawnością i naciskiem na konformizm myślenia owocuje miękkim proto-totalitaryzmem.

Byłoby groteskowe, paradoksalne i haniebne, gdyby ludzie i narody, które sprzeciwiały się potężnym, potwornym, uzbrojonym totalitarnym ideologiom nazizmu i komunizmu, skapitulowały przed śmieszną, dziecinną i karłowatą ideologią progresywizmu i politycznej poprawności.Co tak naprawdę myślą postępowcy o nas jako ludziach? W tym kontekście nie będzie źle przypomnieć sobie polityczną myśl czeskiego chrześcijańsko-konserwatywnego dysydenta i polityka Václava Bendy.

Pragnienie sprawiedliwości: myśl polityczna Václava Bendy

 

Istnieją trzy możliwe warianty politycznego spojrzenia na społeczeństwo ludzkie.Pierwszy jest utopijny i idealistyczny zarazem.Wyraża wiarę, że pod względem politycznym człowiek i społeczeństwo mogą ulec zasadniczej poprawie, udoskonaleniu, że można stworzyć raj na ziemi, utopię;więc oczywiście ten wariant jest idealistyczny, pełen ideałów.Drugi wariant, alternatywny dla poprzedniego, jest jego przeciwieństwem.Nie jest utopijny, ale realistyczny.Zakłada że raj na ziemi nie jest możliwy – ponieważ sami ludzie są niedoskonali.Jednocześnie nie jest idealistyczny, a wprost cyniczny: ludzie są bezmyślnym stadem, zasługującym tylko na rządy twardej ręki.

Trzeci wariant również odrzuca utopizm, wyobrażenia o możliwości stworzenia raju na ziemi środkami politycznymi – również jest więc realistyczny.Zarazem jednak – dla niektórych może paradoksalnie – odrzuca także cynizm z drugiego wariantu, a wręcz przeciwnie, jest idealistyczny, ponieważ postrzega człowieka nie jako tłuszczę, ale jako istotę o wartości wewnętrznej.Zakłada, że nawet niedoskonały człowiek jest w stanie zrozumieć obiektywne normy dobra i zła, prawdy i błędu, szlachetności i hańby, sprawiedliwości i niesprawiedliwości, a w swoim życiu – osobistym lub politycznym – starać się je urzeczywistniać, choćby niedoskonale.Jeśli jednak jest skłonny w zgodzie z nimi postępować, to automatycznie przekłada to na moralny obowiązek.Chociaż, powtarzam, efekt – ze względu na niedoskonałą naturę ludzką – doskonały nie będzie.Trzeci wariant to stanowisko chrześcijańsko-konserwatywne.

Chrześcijańsko-konserwatywne podejście polityczne do społeczeństwa opiera się zatem na unikaniu utopizmu Scylli i cynizmu Charybdy.Jest konserwatywne, więc nie jest lewicowe, a zatem nie jest utopijne.Wie, że Królestwo Boże nie jest z tego świata, że raju na ziemi nie da się stworzyć i dlatego zrywa z tymi lewicowymi chrześcijanami, którzy dzięki wierze powinni mieć więcej rozsądku, ale nadal niemądrze wierzą, że Królestwo Boże można zrealizować na ziemi politycznie,co jest oczywiście niewykonalne.

Polityka chrześcijańsko-konserwatywna jest zatem realistyczna. Nigdy nie będzie doskonałego społeczeństwa na ziemi, społeczeństwa, które nie doświadcza bólu, trudności, łez i cierpienia. Nie zgadza się jednak z tymi realistycznymi, ale cynicznymi konserwatystami, którzy w sposób ograniczony i niepotrzebnie wywodzą z tego faktu, że nie ma sprawiedliwości, że nie ma potrzeby do niej dążyć, a pragnienie jej jest niemądre. Wręcz przeciwnie, konserwatyzm chrześcijański jest po prostu chrześcijański, tzn. wierzy, że i najprostszy człowiek jest stworzony na obraz Boga i Bóg się o niego troszczy. Człowiek jest stworzeniem, które słusznie pragnie sprawiedliwości i pragnąć jej musi.

Czeski dysydent i polityk Václav Benda (1946-1999) był chrześcijańskim konserwatystą. Rzadko gdzie można znaleźć lepszy wyraz chrześcijańsko-konserwatywnych zasad w ich krystalicznej formie niż właśnie w jego myśli. Spróbuję to zilustrować na przykładzie cytatów z tekstów Václava Bendy, które dają wyraz jego chrześcijańskiemu konserwatyzmowi. Cytaty podzielę na trzy grupy:

(A)   Realizm jako przeciwieństwo utopizmu.

(B)   Idealizm jako przeciwieństwo cynizmu.

(C)   Realizm i idealizm w jednym, na przykładzie zimnej wojny, walki o wolność z komunistyczną tyranią.

 

(A) Realizm jako przeciwieństwo utopizmu

 

(a) Siła i jej konieczność:

„…myślę, że władzę należy sprawować, nawet jeśli w jej wykonywaniu niekoniecznie obowiązują normy etyki indywidualnej (jestem bardziej zwolennikiem niż przeciwnikiem kary śmierci); w bezgranicznym i formalnie zabsolutyzowanym liberalizmie widzę śmiertelne niebezpieczeństwo dla wolności zarówno w sensie zagrożenia jej tendencjami niszczycielskimi, jak i w sensie niemożności rzeczywistego działania wolności bez istnienia zaplecza wyznaczonego przez ustalony porządek; na pewno nie odrzucam a priori istnienia broni (w tym broni jądrowej) ani jej ewentualnego użycia (nie tylko w węższym sensie uzasadnionej samoobrony, ale także jako czynnika, który w pewnych okolicznościach potwierdza i gwarantuje ludzką godność, zdolność do jej skutecznej obrony, przeciwstawiania się złu przemocą)”.

List do Rogera Scrutona, 1985

 

(b) Wolność jako odpowiedzialność:

„Wolność jest jednak nierozerwalnie związana z odpowiedzialnością: nie istnieje wolność absolutna i całkowicie nieodpowiedzialna, ponieważ każda taka wolność bardzo szybko zamienia się w niewolę. Co więcej, jest to niewolnictwo od samego początku, ponieważ tylko niewolnik może pojąć zamiar całkowitego zniszczenia kształtu swojego więzienia; wolny człowiek ceni podział domu, w którym swobodnie się porusza i w którym odpowiedzialnie realizuje swoje decyzje. Do ocalenia wolności nie wystarczy wytrwała, ale tylko abstrakcyjna obrona. Aby taka obrona się powiodła, dla rzeczywistego powiązania wolności z odpowiedzialnością, trzeba mieć coś w rodzaju porządku wartości i ich skali, coś w rodzaju hierarchii ludzkich wolności, umiejętności rozróżnienia podstawowej i niezbywalnej ludzkiej wolności od wolności pochodnych, drugorzędnych, niekoniecznych”.

Pokorny powrót do demokracji parlamentarnej, 1990

 

(B) Idealizm jako przeciwieństwo cynizmu

 

(a) Pragnienie sprawiedliwości, jej niezbywalność:

„…błogosławieni, którzy pragną sprawiedliwości; fiat iustitia, pereat mundi; wina i kara (lub przebaczenie!), zasługa i nagroda, możliwość odróżnienia dobra od zła, to ewidentnie najbardziej podstawowe filary wszystkich kultur ludzkich, systemów religijnych i filozoficznych. Sprawiedliwość jest absolutnie niezbywalna: chociaż może zostać naruszona w wyjątkowych okolicznościach, nigdy nie powinno się tak dziać w jej imieniu, ale wyłącznie na konto osobistej winy i odpowiedzialności tych, którzy zostali powołani do wybierania między mniejszym a większym złem w danym czasie. Z pewnością istnieją sytuacje, w których cel uświęca środki (lub przynajmniej usprawiedliwia), ale przez podniesienie tego zdania do zasady moralnej lub prawnej jakikolwiek cel zostaje ostatecznie udaremniony (jest to zresztą jeden z wielu powodów dyskredytujących współczesny socjalizm w większości jego form). Sprawiedliwość może przybierać niezliczone i często niekompatybilne formy, ale każda próba jej zaprzeczenia, pogwałcenia lub ograniczenia jest atakiem na społeczeństwo jako całość…”.

List do Rogera Scrutona, 1985

 

(b) Aborcja:

„To paradoks, że współczesność przywiązująca wielką wagę do psychiki natalnej i prenatalnej, i nie do końca bezskutecznie próbująca zgłębić jej tajemnice, ochoczo staje się tym samym współuczestnikiem wszystkich tych okrucieństw. Ta sama nauka umożliwiła nam nakręcenie filmu o przebiegu aborcji. Embrion na nim wygląda bardzo ludzko i po ludzku się zachowuje: ssie kciuk. Technicznie dokonanie morderstwa jest tak doskonałe, że dziecko nie jest w stanie wykazać się jakąkolwiek reakcją. Ostatecznie nie jest to w epoce nuklearnej nic nadzwyczajnego, ani nawet odmiennego, cienie tych dorosłych, których ciała wyparowały w Hiroszimie, również nie wskazują żadnej zewnętrznej oznaki, że rozumieją swój los”.

O problemach nie tylko moralnych, 1985

 

 

 

 

(C) Realizm i idealizm na przykładzie zimnej wojny, walki o wolność z komunistyczną tyranią

 

(a) Opór przeciwko władzy totalitarnej jest obowiązkiem:

„Władza totalitarna rozszerzyła sferę polityki na wszystko, w tym na wiarę, sposób myślenia i sumienie jednostki: pierwszym obowiązkiem chrześcijanina i człowieka jest zatem przeciwstawienie się tak niestosownemu roszczeniu sfery politycznej, ergo oparcie się władzy totalitarnej”.

O sytuacji, perspektywach i znaczeniu równoległej polis, 1987

 

(b) Odrzucenie równoważności moralnej Stanów Zjednoczonych i ZSRR:

„Chciałbym zaznaczyć, że wyjątkowo odpychająco działają na mnie wszelkie próby (im bardziej wyrafinowane i rzekomo sprawiedliwsze, tym większa ilość kłamstw i niebezpieczeństw, jakie ukrywają) umieszczenia Amerykanów i Rosjan lub ich wojskowej obecności w którymkolwiek miejscu na tym samym poziomie, spoglądania na politykę bloków jako źródła światowego zła i przyporządkowywania odpowiedzialności za nie obydwu stronom, twierdzenia, że Wschód i Zachód w rzeczywistości mają te same problemy, że tu i tam życie jest trudne i upokarza człowieka, że tu i tam wolności są ograniczane, a prawa naruszane, że tu i tam więzi się za wyrażanie przekonań (byłoby dobrze, gdyby kilka brytyjskich działaczek na rzecz pokoju, najlepiej po wcześniejszym uzyskaniu obywatelstwa czechosłowackiego, spróbowało rozbić obóz przed sowiecką bazą rakietową na naszym terytorium: jest zasadnicza różnica między 14 dniami a 14 latami więzienia, może przynajmniej przez ten czas zrozumiałyby, że rozbrojenie Zachodu i poleganie na dobrej woli Wschodu nie jest najlepszym wyjściem; musiałyby też mieć nieprawdopodobne szczęście, żeby im ktoś ujawnił lokalizację bazy i żeby ich humanitarne przekonania spowodowały li tylko ograniczenie wolności na czas określony, a nie zniknięcie w niewyjaśnionych okolicznościach)”.

List do Rogera Scrutona, 1985

 

(c) Krytyka ruchu pokojowego na Zachodzie:

„Bardzo ważnym motywem tych ruchów jest całkowita niechęć do oporu i wysoce wyrafinowany strach: szczególnie niezrozumiały u tych, którzy nazywają siebie chrześcijanami i skądinąd uporczywie głoszą, że próba ratowania swojego życia oznacza jego utratę, że wszelkie ludzkie nadzieje powinny być zakorzenione w oczekiwaniu na Jego przyjście i na koniec czasu.Cele większości ruchów pokojowych są zupełnie nierealne, są to puste lub wręcz niemoralne hasła, tak jak ich język, który przypomina język ideologów lub wariatów”.

List do Rogera Scrutona, 1985

 

(d) Upadek komunizmu – zasługa Reagana, nie Gorbaczowa:

„W wydarzeniach w środkowej i wschodniej Europie bije po oczach ich synchronizacja i analogia ich przebiegu – rodzi się pokusa, by opisywać je jako konsekwencję wydarzeń w jednym wspólnym ośrodku, a nawet jako przejaw woli tego wspólnego ośrodka. Jest to prawdą o tyle, że państwa i narody tego obszaru były ograniczone żelazną zewnętrzną obręczą i dopiero gdy ta obręcz pękła (lub przynajmniej się poluzowała), mogło w nich dojść do przywrócenia biegu historii we właściwym znaczeniu tego słowa. Jednak sam fakt usunięcia tej obręczy nie może być interpretowany jedynie jako przejaw dobrej woli Gorbaczowa i jego reformatorów lub jako nieunikniony upadek komunizmu hic et nunc. Zjawisko „Gorbaczowa” i zjawisko „klęski komunizmu” można uznać za konieczne sub speciae aeternitatis, ale w koleinach czasu chodzi raczej o zjawiska pochodne i wymuszone. Wymuszone bardziej męską i dalekowzroczną postawą Zachodu, który ostatecznie „uzbroił” imperium zła, jak i rosnącą niezdolnością totalitaryzmu do poradzenia sobie z coraz bardziej pewnym siebie oporem wewnętrznym, od afgańskich mudżahedinów po polską Solidarność. W chwili, gdy co bardziej rozsądni politycy Zachodu zdali sobie sprawę, że nie wymaga się od nich niepopularnych ofiar z ludzi, a jedynie materialnego wsparcia milionów mężczyzn i kobiet toczących desperacką walkę z totalitaryzmem, walka przestała być desperacka, a los totalitaryzmu został definitywnie przesądzony”.

Pokorny powrót do demokracji parlamentarnej, 1990

 

(e) Causa Pinochet – czyli moralny obowiązek puczu wojskowego, jeśli chodzi o wolność, jeśli chodzi o wszystko:

„Wezwanie »Dawać broń, mamy do niej prawo!« z 1938 roku jest zwykłą propagandą, jeśli nie idzie za tym konkretna instrukcja, gdzie tę broń otrzymać i pod czyim dowództwem jej użyć. A jeśli jest jakieś uzasadnienie dla istnienia armii, to nie uciekanie się jej dowódców w czasach zdrady polityków cywilnych i śmiertelnego zagrożenia dla państwa do teatralnych samobójstw, ale dokonanie wojskowego zamachu stanu – będące równocześnie odpowiedzią na pytanie, jaką bronią i pod czyim dowództwem”.

O sytuacji, perspektywach i znaczeniu równoległej polis, 1987

 

Zakończenie

 

Václav Benda reprezentował chrześcijańsko-konserwatyw­ny biegun czeskiej antykomunistycznej opozycji, czyli bardzo ograniczoną pod względem liczebności orientację i postawę polityczną w Czechach. Co więcej, jego stanowisko z tych samych powodów mogłoby być dużo lepiej zrozumiałe w Polsce, a zatem nie zaszkodziłoby, gdyby czeski chrześcijańsko-konserwatywny ruch – myśl polityczna takich ludzi, jak Václav Benda, Pavel Bratinka, Daniel Kroupa i in. – był lepiej znany w Polsce.

Stwierdziłem, że dysydenci, którzy sprzeciwili się komunistycznej totalitarnej i utopijnej ideologii, powinni stanąć na czele ruchu przeciwdziałającego równie utopijnej i proto-totalitarnej ideologii progresywizmu i politycznej poprawności. Niektórzy tak robią, inni nie. Być może niektórzy z nich nie mają już na to siły i byłoby niewdzięcznym i niewłaściwym żądanie, aby ci ludzie, którzy wykazali się osobistą odwagą w oporze przeciwko totalitarnemu reżimowi, ponownie stanęli w opozycji do kolejnej ideologii. Zrobili już swoje, stoczyli dobry bój i zachowali wiarę w wolność.

Jest to raczej zadanie dla przyszłych pokoleń; każda poczwarna ideologia potrzebuje i powołuje do życia swoich opozycjonistów. Ale historia czeskich i polskich antykomunistycznych dysydentów z lat 70. i 80. XX wieku – a także dysydentów w innych krajach: Andrieja Sacharowa, Władimira Bukowskiego czy Natana Szaranskiego – zawsze będzie inspiracją dla nowych nonkonformistów, którzy w imię wolności będą się opierać nowym niedającym się zaakceptować ideologiom.

 

Przełożył Jakub Pacześniak

 

 

Pierwodruk: Dysydenci. Czeskie drogi od totalitaryzmu do demokracji, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2020


 

Tekst powstał jako część projektu Dziedzictwo myśli politycznej czeskiej i polskiej opozycji z perspektywy współczesnych kryzysów – zadania publicznego współfinansowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Forum Polsko--Czeskie 2020. Artykuł wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiona z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 

© Copyright by Ośrodek Myśli Politycznej, 2020

 

Tekst jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz autora i Ośrodka Myśli Politycznej. Utwór powstał w ramach konkursu Forum Polsko-Czeskie 2020. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji i o posiadaczach praw.

Additional information